Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

KULTURA 2.0:
Europejski Kongres Kultury – notatki na/o marginesie

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Na początku lat 70. ekonomiści musieli uznać, że dziejące się poza zasięgiem kontroli państwowej produkcja i handel – czy mówiąc ogólniej: pozyskiwanie zasobów – niekoniecznie muszą stanowić margines ludzkich aktywności. Stało się tak za sprawą badań prowadzonych w Afryce przez antropologa Keitha Harta, i równoległych analiz International Labour Organization. Okazało się bowiem, że ogromna część mieszkańców miast w Kenii (im poświęcony był raport ILO) czy Ghanie (gdzie pracował Hart), była w stanie przeżyć wyłącznie dzięki działaniom prowadzonym w szarej strefie – handlowi ulicznemu, przydomowej hodowli warzyw, pożyczaniu pieniędzy na procent. Z zachodniej perspektywy, aktywności te traktowano tradycyjnie jako odchylenia od normy, do tego marginalne i nieistotne. Jednak gdyby uwzględnić tylko to, co rejestrowały oficjalne statystyki, większość mieszkańców Kenii i Ghany musiałaby umrzeć z głodu. Tak oto teoretycy dostrzegli ekonomię nieformalną – pozostającą poza kontrolą państwa, nieopodatkowaną, ale też w żaden sposób przez państwo nie wspieraną. Ślepą plamkę badań ekonomicznych.

Rozwijając koncepcję produkcji nieformalnej, pod koniec lat 80. Saskia Sassen oraz Manuel Castells i Alejandro Portes pokazali, że nie jest ona domeną krajów Globalnego Południa. Biedaków, którzy muszą kombinować, bo zdobycze cywilizacji jeszcze nie zdążyły do nich dotrzeć. Przeciwnie – jest też konstytutywną cechą neoliberalnej restrukturyzacji. Nie tyle pozostałością po „starym”, co kluczową właściwością „nowego”. Mieszkańcy krajów Europy czy Ameryki Północnej funkcjonują podobnie, jak próbujący wiązać koniec z końcem mieszkańcy Afryki. Szara strefa jest także naszą codziennością, i bywa różnie wartościowana. O ile nikt na głos nie pochwala oszukiwania fiskusa, to nieformalna praca babć i dziadków jest warunkiem normalnego funkcjonowania wielu rodzin z dziećmi. Przykładów nie brak też w porządku „profesjonalnym” – nieformalna, oparta na zaufaniu współpraca, bywa też przywoływana jako źródło sukcesu Doliny Krzemowej.

A dlaczego piszemy o tym przed Europejskim Kongresem Kultury? Bo badacze kultury – przynajmniej w niektórych jej obszarach – wciąż nie odrobili lekcji ekonomistów sprzed ćwierćwiecza. Także w kulturze sfera nieformalna znajduje się poniżej zasięgu radaru oficjalnych wskaźników, statystyk i dyskursów. Tocząc dyskusje na temat kultury, prowadzone coraz częściej językiem ekonomistów warto pamiętać, że wiele zjawisk kluczowych dla kultury nie podlega logice rynku czy finansowania publicznego. To zjawiska, które Jan Sowa umieszcza w sektorze Pi kultury, leżącym poza obywatelskim, ale sformalizowanym trzecim sektorem oraz czwartym sektorem – inicjatywami niezależnymi, ale też ekskluzywnymi i wykluczającymi. W sektorze Pi działają instytucje oddolne i niezależne (przede wszystkim finansowo), ale jednocześnie posiadające coś w rodzaju misji publicznej, otwarte na szersze otoczenie, działające w myśl zasady „razem możemy więcej”. Ten sektor opisany przez Sowę to interesująca nas sfera nieformalnej kultury. Jednak o ile Sowa widzi sektor Pi w niewielkich instytucjach, takich jak współprowadzony przez niego klub Goldex Poldex, to naszym zdaniem trzeba jej szukać także – a może przede wszystkim – w internecie. Który, choć jest z nami w Polsce od dwudziestu lat, z punktu widzenia debat i polityki kulturowej pozostaje ciemnym lądem z etykietką „ubi leones”.

Między 25 a 27 sierpnia w Waszyngtonie odbył się Global Congress on Intellectual Property and the Public Interest. Był poświęcony poszukiwaniu równowagi pomiędzy ochroną własności intelektualnej a interesem publicznym. Dobrze znane z polskich debat o kulturze hasła „innowacyjności” i „przemysłów kreatywnych” pojawiały się w towarzystwie mniej u nas widocznych w dyskusjach głównego nurtu: „sprawiedliwości społecznej” i „praw człowieka”. Dyskurs towarzyszący piractwu audiowizualnemu porównywano do tego z „wojny z narkotykami”. Taka atmosfera moralnego strachu i ignorowania wyników niezależnych badań uniemożliwia tworzenie polityki uwzględniającej tak straty, jak i zyski z nieformalnej wymiany. Znaczące, że europejskie instytucje i środowiska akademickie były w Waszyngtonie reprezentowane marginalnie. Obok gospodarzy, najliczniejsi byli przedstawiciele Brazylii, Indii i krajów afrykańskich, do których nie lubimy się porównywać, bo są punktem odniesienia pozornie odległym od naszych aspiracji i przypominają nam o naszych kolonialnych kompleksach. Jednak skoro Amerykanie czerpią z ich doświadczeń, to pora, byśmy i my wykonali korektę naszego myślenia.

Trzeba zmienić myślenie o nieformalnej ekonomii kulturowej, a punktem wyjścia musi być zmiana językowa. Debata publiczna skupia się w tej kwestii wokół pojęcia „piractwa” – budzącego natychmiastowe skojarzenia z rabunkiem. Niezbędna korekta oznaczałaby, że uznamy „piractwo” – nieautoryzowane, niekomercyjne kopiowanie treści – za zjawisko wielowymiarowe, o skutkach tak negatywnych, jak i pozytywnych. Poza tym ta nieformalna ekonomia obejmuje też zjawiska jak najbardziej legalne i społecznie unormowane – jak pożyczanie książek znajomym. Chodzi więc o to, by zamiast regulować tę sferę według zasad formalnej ekonomii kultury, budować z nią relacje i nawiązać dialog. Także o to, by nie ignorować społecznych i kulturowych korzyści płynących z alternatywnych cyrkulacji treści – w społeczeństwie, którego aspiracje kulturalne słabną. Wreszcie o to, by dbać o interesy twórców – ale poszukując racjonalnych rozwiązań i dyskutując, a nie obrażając się wzajemnie. Ale by to wszystko zrobić, trzeba tę sferę dostrzec, i przestać ją traktować jako wroga.

Dlaczego to takie ważne? Bo to w Polsce ogromny obszar kultury, być może nawet największy. Nasza ślepa plamka przesłania większą część pola widzenia. Obecnie wraz z zespołem, w skład którego wchodzą także Justyna Hofmokl, Paweł Stężycki i Przemysław Zieliński, realizujemy projekt badawczy poświęcony trajektoriom kultury – sposobom cyrkulacji treści takich jak książki, muzyka i filmy. Ze wstępnych wyników badania sondażowego wiemy, że dwoje z trojga Polaków, którzy mają kontakt z treściami audiowizualnymi, korzysta w swych praktykach kulturowych z metod nieformalnych. Pożycza, kopiuje, ściąga z internetu. Nieformalna ekonomia kulturowa jest więc większa od formalnej – zapośredniczonej przez rynek i instytucje kultury. Czy zablokowanie tych zjawisk – nawet gdyby było możliwe – należałoby rozpatrywać w kategoriach sukcesu? A może kulturowej katastrofy?

Ramon Lobato, Julian Thomas i Dan Hunter – badacze nieformalnej ekonomii mediów – piszą, że jest to sfera „analitycznie zgettoizowana”, często mylnie łączona z „czarnym rynkiem” i przestępczością. Nie mamy wątpliwości, że to kolejna granica, którą muszą przekroczyć badania kultury – poprzednią były spychana na margines „niska” kultura popularna.  Z polskiej perspektywy wymaga to jednak pewnej dodatkowej pracy. Przede wszystkim powiedzenia sobie, że nie jesteśmy globalnym kulturowym hegemonem, i że nowych modeli instytucjonalnych i biznesowych powinniśmy szukać nie tylko w Europie Zachodniej, lecz też w Azji czy w Ameryce Południowej. Uzmysłowić sobie, że być może przyszłość przemysłu muzycznego bliższa jest zarabiającym na koncertowaniu i przymykającym oko na piractwo rodzimym artystom disco polo, niż wciąż sprzedającym miliony płyt amerykańskim gwiazdom. Ale też, że efektywne funkcjonowanie nieformalnego obiegu kultury niekoniecznie jest wstydliwą spuścizną po PRL-u i efektem właściwego homo postsovieticus lekceważenia prawa. Za sprawą internetu te procesy nasilają się przecież na całym świecie – także np. w jednym z najbardziej legalistycznych krajów, Szwecji, gdzie – jak można przeczytać w raporcie „Swedes and the Internet 2010” – „wymiana plików stanowi część internetowej kultury młodych mężczyzn”.

Prowadzona przez państwo walka z tym, co nieformalne, jest nieefektywna. Jest też groźna dla kapitału kulturowego i społecznego, bowiem stygmatyzuje ważne formy aktywności kulturowej, wspierające budowę więzi. Zaproponujmy więc Europie – w której nie brak zresztą podobnych głosów – porzucenie walki z nieformalnymi trajektoriami kultury i podjęcie z nimi dialogu. Unikając popadania w populizm, ignorowania interesów twórców i pośredników, obiecywania legalnej i darmowej kultury pod palcami. Ale jednocześnie mając świadomość, że powszechny dostęp do kultury, która będzie łatwo dostępna dla użytkowników i która równocześnie zapewni godziwe wynagrodzenie właścicielom praw, jest dziś możliwy.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).