ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA: Tylko trzysta stron

Tomasz Fiałkowski

Wezbrana rzeka skandynawskich powieści kryminalnych wywołuje u nas niepokój i kąśliwe komentarze

Jeszcze 2 minuty czytania

Wezbrana rzeka skandynawskich powieści kryminalnych wywołuje u nas niepokój i kąśliwe komentarze. Niektórzy podejrzewają nawet, że gdzieś w głębi szwedzkich lasów albo nad ustronnym norweskim fiordem kryje się fabryka, w której z taśmy produkcyjnej schodzą w regularnym rytmie kolejne tomy, konstruowane wedle z góry założonego schematu...

Generalizacja złośliwa i niesprawiedliwa. Owszem, kariera Szwedki Camilli Läckberg zaczęła się od kursu „Jak napisać powieść kryminalną”, ufundowanego przez rodzinę w prezencie gwiazdkowym, by znudzona swoją pracą ekonomistka mogła zająć się czymś naprawdę ciekawym i jeszcze zarobić trochę pieniędzy. Kurs jednak to nie taśma produkcyjna, a pewne zbieżności wątków czy budowania postaci przy takiej nadprodukcji jednego gatunku są nieuniknione.

Bo też relacja między stosunkowo skromną populacją skandynawskich społeczeństw a liczbą produkowanych przez nie kryminałów musi zastanawiać. Przypomina trochę renesansowy Dubrownik, gdzie niemal wszyscy obywatele malutkiej republiki miejskiej pisali wiersze. Z tym, że dubrowniczanie, choć doświadczeni kupcy, tworzyli wyłącznie na własny użytek, natomiast Skandynawowie podbijają swoją produkcją świat.

Obrońcy skandynawskich kryminałów dostali niedawno do ręki mocny oręż. Gdy Andreas Breivik dokonał rzezi na wyspie Utoya, natychmiast zwrócono uwagę, że motyw uśmiechniętego terrorysty, wyrosłego w zamożnej, tolerancyjnej społeczności i nie budzącego niczyich podejrzeń, często się w tych powieściach przewija. Przynoszą one na tyle wnikliwą diagnozę społecznego stanu ducha, że mogą być traktowane jako instrument wczesnego ostrzegania przed niebezpieczeństwem, które kryje się pod powierzchnią nienagannie uładzonego życia. Nie przypadkiem też najciekawszy i najmądrzejszy komentarz po norweskiej tragedii dał Jo Nesbø – jeden z moich ulubionych autorów, autor cyklu o komisarzu Harrym Hole.

Jeden jednak zarzut wobec skandynawskich pisarzy wydaje mi się słuszny – myślę o monstrualnej objętości ich książek. Przypadek „Millennium” Stiega Larsona zostawiam na boku, chodzi wszak o dzieło wydane pośmiertnie, pisane do szuflady. Także jednak u innych Szwedów i Norwegów płci obojga pięćset stron to właściwie norma. Nawet Nesbø, który w „Człowieku-nietoperzu”, gdzie Harry Hole tropi w Australii zabójcę swej rodaczki, zaczynał skromnie od 350 stron, w „Pancernym sercu” przekroczył magiczną pięćsetkę. Nawet Mankell bywa cokolwiek rozwlekły. Powieści utalentowanej ekonomistki Camilli zajmą już niedługo metr bieżący półki. A przecież Maj Sjöwall i Per Wahlöö, wielcy poprzednicy twórców obecnego boomu, umieli na dwustu stronach z okładem zmieścić tyle suspensu, przenikliwej analizy psychologicznej i obserwacji obyczajowej, że ich proza zupełnie się nie zestarzała.

Są jednak dwa co najmniej chlubne wyjątki od tego gadulstwa i oba dotyczą autorów ze skandynawskich rubieży. Pierwszym jest wspominany tu już kiedyś Fin Matti Rönkä, który eksploruje temat mafijnych powiązań między Finlandią a obszarem byłego Imperium, dając przy sposobności niezłą lekcję najnowszej historii Finów, Ingrów i Karelów. Po polsku ukazała się właśnie jego druga książka „Dobry brat – zły brat”, którą bardzo polecam, zwłaszcza że liczy tylko 220 stron. Autor drugi – to Islandczyk Arnaldur Indriðason.

Indriðason urodził się w 1961 roku w Reykjaviku, jego ojciec – Indriði G. Ŧorsteinsson – był pisarzem i jedną jego powieść („Ziemia i synowie”) mamy nawet po polsku. Jeśli jednak idzie o sukces, także międzynarodowy, Arnaldur dawno ojca zdystansował, głównie za sprawą publikowanego od 1997 roku cyklu kryminalnego z komisarzem Erlendurem Sveinssonem. Ogniw cyklu jest już jedenaście, po polsku mamy trzy: „W bagnie” (był też u nas film Baltasara Kormákura), „Grobowa cisza” i wydany właśnie „Głos”. Wszystkie w przekładzie Jacka Godka i wszystkie – że raz jeszcze wrócę do wątku objętości – mają mniej więcej po trzysta stron. Co zupełnie nie przeszkadza temu, że należą do najlepszych kryminałów, jakie w ostatnich latach czytałem.

Rzuciwszy okiem na dwa pierwsze tytuły podejrzewać można, że nie będzie to lektura wesoła – i słusznie. Indriðason ma wyjątkowy dar kreowania powieściowego świata, który jest zimny, nieprzyjazny i wyzbyty jakiejkolwiek zewnętrznej urody. Oglądamy go zresztą oczami policjanta znajdującego się na granicy depresji. Pięćdziesięciolatek, rozwiódł się dawno temu po krótkim i nieudanym małżeństwie. Żona, która zresztą do dziś go szczerze nienawidzi, zabrała dzieci i przez lata nie miał z nimi kontaktu. Teraz ma – i bezsilnie obserwuje, jak córka, Eva Lind, bezskutecznie próbuje zerwać z ćpaniem, jak traci dziecko, które chciała urodzić.

Jednak ponury klimat tej prozy nie wynika jedynie z depresyjnej natury Erlendura. Trzy powieści, które dotąd otrzymaliśmy, ukazały się zanim jeszcze Islandia zbankrutowała, a potem cały świat zachodni pogrążył się w kryzysie. Kryzysowy nastrój wyraźnie się w nich jednak wyczuwa, a indywidualne tragedie są jakby symptomami choroby trawiącej kraj i społeczeństwo. W „Głosie” widać to szczególnie wyraźnie, a sceneria to jeszcze podkreśla: akcja toczy się w stołecznym hotelu w przeddzień Bożego Narodzenia. Prowadzący śledztwo Erlendur zamieszkał nawet w jednym z anonimowych hotelowych pokoi – woli być tutaj, niż siedzieć samotnie we własnym mieszkaniu, zwłaszcza że nie wie, czy Eva Lind przed Wigilią nie zacznie znowu brać...

Hotel, w którym krzyżują się drogi bohaterów i rozmaite ludzkie losy, przypomniał mi słynny niegdyś melodramat z czasów innego kryzysu, powieść Vicki Baum „Ludzie w hotelu”, sfilmowaną z Gretą Garbo jako starzejącą się primabaleriną Gruzińską. U Indriðasona dekoracje są wprawdzie o wiele bardziej zgrzebne, w końcu Reykjavik to nie przedwojenny Berlin, mamy jednak także przegranego artystę – tyle że w przeciwieństwie do Gruzińskiej od początku jest martwy. To ofiara morderstwa, Gudlaugur, niegdyś cudowne dziecko obdarzone niebiańskim głosem i nagrywające płyty. Gdy mutacja zakończyła jego karierę – a stało się to w dodatku podczas najważniejszego występu w jego życiu – załamał się i po zerwaniu z rodziną zaszył się w końcu w hotelu, pracując jako portier i wegetując w piwnicznym składziku.

Dlaczego ktoś go zabił? To sprawdźcie już sami. A czy w tym ponurym świecie pozostała jeszcze jakaś nadzieja? Może jednak... W ostatniej scenie kierownik hotelowej recepcji uruchamia gramofon i puszcza płytę Gudlaugura. Pracownicy i goście hotelu milkną zasłuchani, czas na chwilę się zatrzymuje, żegnamy się z komisarzem Erlendurem przy dźwiękach czystego, jasnego chłopięcego głosu.

Arnaldur Indriðason, „Głos”, tłum. Jacek Godek. W.A.B., Warszawa, 344 strony, w księgarniach od sierpnia 2011


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.