Rozczarowanie w Wenecji

Jakub Socha

Serenissima jest dziwnym miejscem, wieczorami praktycznie wyludnionym. Całe szczęście nie przypomina tej zbudowanej przez pisarzy świątyni, do której udają się wszyscy nastrojeni cokolwiek minorowo intelektualiści

Jeszcze 3 minuty czytania

Zaczęło się grubo – filmem o wojownikach tęczy. Dwie i pół godziny biegania po lesie, zdrapywania siarki z zapałek, żeby było na proch do strzelby, uciekania, a potem ścigania. Montowanie zasadzek i wpadanie w nie. Niekończąca się gra w kotka i myszkę. Dwie strony medalu: zimni jak stal Japończycy i dobrzy jak świeży chleb Tajwańczycy. „Saideke Balai” Wei Te-Shenga, zrealizowany pod czujnym okiem samego Johna Woo, to film z kategorii „to się nie dzieje”: piramidalny kicz i patos nie z tej ziemi, jedne sceny jak z Bollywood, inne jak z azjatyckiej jatki. Muzyka, która od początku chwyta za serce, i ostatnia scena, w której przegrani powstańcy idą do nieba, między białymi chmurami, po tytułowej tęczy.

Nie takich filmów się spodziewałem w Konkursie Głównym jednego z największych festiwali filmowych na świecie, a na pewno najstarszego. Wenecja jest dziwna. Powiedzieć, że pełna sprzeczności to, jak mówi klasyk, nic nie powiedzieć. Gości festiwalu z jednej strony wita architektura, która pamięta jeszcze czasy Mussoliniego, z drugiej – worki z piachem ułożone na fundamentach nowego centrum festiwalowego, którego festiwal ciągle nie może się doczekać. Ludzie zazwyczaj są mili, inna sprawa, że niewiele wiedzą i niespecjalnie mogą w czymkolwiek pomóc. Panie z biura festiwalowego bezradnie rozkładały ręce, kiedy je o coś pytałem, ale wcale nie miałem do nich żalu – za nimi bowiem, na drugim planie, widniała plaża i morze. Rytm wprowadza spokój.

68. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji,
31 sierpnia - 10 września 2011, fot. La Biennale di Venezia

Internet też często zanikał. Zamiast czekać na internet można było szybko przemknąć do sali obok, gdzie szły jedna za drugą konferencje prasowe, a na nich zjawiały się gwiazdy. Prawdziwe. Raz nawet udało mi się tak usiąść, że podczas całego spotkania z ekipą najnowszego filmu Davida Cronenberga miałem wrażenie, że Keira Knightley – mówiąc o macierzyństwie i o tych wszystkich książkach dotyczących Freuda, których nie udało jej się przeczytać – patrzy właśnie na mnie. Lepiej niż w kinie – to wrażenie towarzyszyło mi podczas całego pobytu na Lido.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, ja też kocham kino, czasami jednak bardziej kocham świat. Ludzi, którzy ze spokojem jedzą croissanta i piją cappucino, i nie spieszą się na nowy film Polańskiego; barmana, który zamiast przereklamowanej francuskiej bułki, wciska mi w rękę kanapkę z salami; znanego krytyka, który z rozrzewnieniem opowiada nam, jak to z braku pieniędzy żywił się kiedyś w Wenecji tylko pieczywem i mozzarellą.
Mój przyjaciel pomaga porozumieć się ze sobą dwóm Chińczykom, którzy próbują po włosku zamówić kebab bez mięsa, i Pakistańczykowi, który nic z tego nie rozumie; kierowca autobusu zapytany, czy jedzie w naszą stronę, mówi, że nie, że trzeba czekać pół godziny na kolejny, już ostatni autobus, który oczywiście nie przyjeżdża; kelnerka nagle odzywa się do mnie po polsku.

Viggo Mortensen / La Biennale di Venezia

Serenissima jest dziwnym miejscem, wieczorami praktycznie wyludnionym – wtedy jest najlepsza. Całe szczęście nie przypomina tej zbudowanej przez pisarzy świątyni, gdzie udają się wszyscy nastrojeni cokolwiek minorowo intelektualiści ze środkowo-wschodniej Europy, którzy po cichu liczą, że niedługo napiszą swoją książkę o Wenecji. Po wilgotnych zaułkach błąkają się tylko roztargnieni turyści i emigranci, trzymający naręcza damskich torebek. A filmy? Filmy można zobaczyć wszędzie – te z Wenecji za chwilę będą w sieci, w normalnej dystrybucji, na którymś z polskich festiwali. A strajku włoskiego we Włoszech nie ma jak ściągnąć ani jak nadrobić.

O samym festiwalu od jakiegoś czasu mówi się, że się prostytuuje: odstępuje od swojej tradycji, zrzeka się promowania nowego, odważnego kina na rzecz prezentowania hollywoodzkich gwiazd. Rzeczywiście w tym roku najgoręcej na Lido było wtedy, gdy na czerwony dywan wchodzili George Clooney, Matt Damon albo Kate Winslet. Tak jest dzisiaj na każdym dużym festiwalu i nie ma na co narzekać – w końcu gwiazdy są jedną z ważniejszych części składowych kultury filmowej (czytaj: przemysłu filmowego).

Al Pacino / La Biennale di Venezia

Dyrektor festiwalu, Marco Müller, wyraźnie się miota, próbując godzić zapotrzebowania mediów, Włochów, kinofilów oraz swoje własne. Żeby wszyscy byli choć trochę zadowoleni, do Konkursu Głównego zakwalifikowano: filmy włoskie, amerykańskie, kilka utworów znanych mistrzów i kilka produkcji azjatyckich (Muller zajmuje się właśnie tym kręgiem kulturowym). Jaki był rezultat tych dyplomatycznych posunięć? Brak wyrazistości skutkujący powszechnym niezadowoleniem widzów, pomieszanym nierzadko z niedowierzaniem.

Zupełnym nieporozumieniem okazał się „Un été brûlant”. Francuski reżyser Philippe Garrel wziął na swoje barki rolę epigona Nowej Fali. Może to szlachetne z jego strony, może zupełnie niepotrzebne. Nie ma co wnikać w fanaberie i strategie twórcze, chodzi o to, co się z nich rodzi. W swoim najnowszym filmie autor „Dzikiej niewinności” opowiada historię dwojga młodych statystów, którzy lądują pod dachem zblazowanego malarza i znanej aktorki. Statyści, jak to statyści, są w tym wszystkim drugorzędni. Reżyser koncentruję uwagę na artystach, granych przez syna Garrela, Luisa, i samą Monicę Bellucci. Ich związek się kończy – kończy się tak, że ręce opadają. Monica najpierw znajduje nowego kochanka, potem spokój w murach kościoła, on pije na potęgę i wjeżdża w drzewo. Między te dramatyczne sytuacje wchodzą podniosłe słowa, którymi przerzucają się kochankowie – słowa, które ich ranią, a powinny raczej śmieszyć. Garrel wszystkie te zgrane sytuacje i motywy – których wstydziliby się nawet twórcy telenowel – ogrywa na poważnie. Przedziwna gra z widzem, wielka zwała, realizowana z kamienną twarzą. Żeby w to uwierzyć trzeba by najpierw, jak to mówi jedna z moich ulubionych bohaterek DeLillo, „bardziej się skomplikować”.

Serenissima / fot. La Biennale di Venezia

Podobnym kuriozum było „Himizu” Sono Siona – japoński film, w którym reżyser próbuje połączyć mangę z niedawnym trzęsieniem ziemi w Japonii. Zestawienie tych dwóch porządków jest więcej niż ryzykowne, trzeba by dużej rozwagi i wyczucia, żeby ułożyć z tych elementów spójny obraz świata. Sion poszedł jednak w burleskę, która szybko pogrążyła całość w chaosie. Uciekałem z seansu jakby mnie ktoś gonił.

Dużym rozczarowaniem było też kino tzw. mistrzów i tych, którzy wyraźnie aspirują do tego tytułu. David Cronenberg w „Niebezpiecznej metodzie” nie udźwignął ciężaru spotkania Freuda z Jungiem. W jego filmie słowne przepychanki gigantów pachną szkolną lekturą, natomiast ich namiętności – romansem mieszczańskim. Gdzie się podział twórca, który nie bał się nigdy lęków, fobii, nawet najbardziej skrytych pragnień człowieka, twórca „Wschodnich obietnic”, który grał ciałem i nigdy nie chował się za kostiumem?

Nie podzielam też zachwytów nad najnowszym filmem Romana Polańskiego. Jego „Rzeźnia”, oparta na znanej i lubianej sztuce teatralnej Yasminy Rezy, szeleści papierem. Czwórkę aktorów aż rozpiera energia, by odbić piłeczkę, robią wszystko, by ping pong słowny ciągle trwał. Tylko o co ta gra? Czy tylko po to, by zaprezentować swoje wybitne zdolności? To że Polański potrafi rozgrywać mecz w deblu, wiemy choćby z „Gorzkich godów”. Tam jednak kazał swoim bohaterom wychodzić z ról, odnajdywać w sobie coś, co ukrywali przed sobą i światem, zamieniać się miejscami. W „Rzezi” mamy nudnawy, profesjonalny mecz: dwa zespoły, które poruszają się w obrębie narysowanych linii, między zespołami siatka. Wszystko wydaje się z góry ustalone.

Sala Grande w Palazzo del Cinema
/ La Biennale di Venezia

Zawiodła też młodzież, przede wszystkim Steve McQueen. Jego debiutancki „Głód” zapowiadał narodziny wielkiego talentu – „Wstyd” tych zapowiedzi nie potwierdził. Co ciekawe, powszechnie upatruje się w nim największego przegranego tegorocznego festiwalu. Jestem wręcz pewny, że ten film będzie się niektórym bardzo podobał, już zresztą można przeczytać, jak głęboki to obraz, jak bardzo na czasie. Nieprawda. McQueen nakręcił tę samą opowieść, którą karmią nas polskie seriale. Kto wie, może właśnie dlatego tak bardzo zachwyca ona dziennikarzy z kraju nad Wisłą. Jej sedno kryje się w tym, że jesteśmy samotni, oziębli i w swej oziębłości bezbronni, dlatego budujemy ściany nieufności między sobą a światem, gapimy się bez przerwy w ekran monitora, bardziej od uczuć lubimy seks, a jeszcze bardziej pornole. Albo inaczej: pieprzymy na potęgę, a kochamy rzadko. Że tak postępując robimy źle, że ten rodzaj życia do niczego nie prowadzi i kończy się klęską – mówią już nawet na katechezach. Może „Wstyd” byłby czymś więcej niż śmieszną czytanką dla egzaltowanej klasy średniej, gdyby na przykład McQueen zdobył się na to, by powiedzieć, że takie życie, jakie prowadzi jego przystojny Brandon, jest tak naprawdę fajne. Ale nie – on wolał zmusić bohatera do padnięcia na klęczki i wydania z siebie rozdzierającego okrzyku: „God!”. Trochę wstyd.

Nie lepiej wypadł Yorgos Lanthimos. Jeszcze niedawno zachwycałem się jego debiutanckim „Kłem”, teraz myślę, że jeśli Grek nie wymieni narzędzi, przy pomocy których konstruuje swoje filmy, to nic dobrego nas już z jego ręki nie spotka. „Alpy”, jego drugi obraz, ma już cechy utworu epigońskiego. Znów zimne pomieszczenia, sadystyczna socjotechnika: odrywanie słów od znaczeń, tresowanie ludzi do ról, które narzuca większość, powściąganie emocji, które kończy się szaleństwem. W totalitarny, ponury świat wdziera się raz za razem absurd. W założeniu miał spuszczać powietrze z nadętego balonu, w którym poruszają się bohaterowie. Igła jednak za każdym razem trafiała w próżnię.

Jessica Alba, Robert Rodriguez / La Biennale di Venezia

Konkurs uratowały trzy tytuły, praktycznie całkowicie pominięte przez jurorów. Marjane Satrapi i Vincent Paronnaud pokazali swój pierwszy film aktorski. Ich „Poulet aux prunes” jest jednak filmem bardzo podobnym do animowanego „Persepolis”, rozegranym z podobnym wyczuciem, z podobną dbałością o szczegół. Historia wybitnego skrzypka, który po stracie swojego ukochanego instrumentu postanawia położyć się do łóżka i zasnąć, jest rozkoszna, w swej rozkoszności przypomina „Amelię”. Satrapi i Paronnaud opowiadają bajkę. Wyobraźnia podsuwa im coraz to nowe pomysły – ich pozytywna energia jest w kontekście tego, czym żyje dzisiaj kino artystyczne, bezczelna, ale w swej bezczelności świeża i ożywcza.

Ciekawie też wypadł „Szpieg” Tomasa Alfredsona, fetyszyzująca lata 70. adaptacja powieści Johna Le Carré „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg”. Alfredson pokazuje szpiegów jako eleganckich panów, którzy raczej nie ruszają się zza biurek i palą dużo papierosów. Praca jest dla nich oczywiście całym życiem, główną obsesją i pasją – szczęściarze, choć na pierwszy rzut oka ciężko ich o bycie szczęśliwymi posądzić. Bardziej niż królów życia przypominają zdesperowanych urzędników wyższego szczebla. Często w ten sposób pokazuje się świat wywiadu – w tej strategii jest jakaś desperacja. Jakby co najmniej nie było innej drogi, jakby można było wybierać tylko między nudą w stylu „Dobry agent”, a szybkością w stylu nowego Bonda. „Szpieg”, choć w jakiś sposób podobny do wybitnego filmu De Niro, wydaje się utworem bardziej błahym, ale na pewno nie mniej stylowym. Alfredson nie dość, że ma oko do ubrań, miejsc i przedmiotów, to jeszcze potrafi opowiadać. Skomplikowaną fabułę powieści Le Carré prowadzi wirtuozersko i przejrzyście.

I wreszcie na zakończenie: „Wichrowe wzgórza” – zaskakująca adaptacja klasycznej powieści Emily Brontë. Andrea Arnold znalazła sposób, by ożywić zgraną historię; wpuściła bohaterów w przyrodę i nie pozwoliła im z niej wyjść. Wszyscy w filmie brodzą po kolana w błocie, deszcz chłoszcze ich twarze, od wiatru łzawią im oczy. Kino meteorologiczne? Raczej opowieść o tym, że w sumie wszyscy jesteśmy zwierzakami, które nie radzą sobie ze sobą, a może po prostu wcale o tym nie myślą. Niektórzy w tak postawionej sprawie widzą taniochę, inni nihilizm, pozostałym człowiek z błota wydawał się nieprawdziwy. Mnie wydał się surowy, ale w swej surowości przejmujący i szczery.

W tej naturalistycznej opowieści, która ma siłę mitu, było coś zaskakująco wzniosłego. Coś czego nie dostrzegłem w innych filmach w Wenecji.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.