Wyścig Pokoju

Andrzej Kasperek

Przypomniałem sobie, jak wsiadałem na naszą damkę, stawiałem stopy na pedałach i ruszałem. Czułem wtedy, że żyję, łapałem te chwile szczęścia sunąc wśród pól żółtych, a czasem czerwonych lub niebieskich.

Jeszcze 5 minut czytania

Pamięci Janusza

Siedziałem na werandzie górskiego pensjonatu i patrzyłem na parę, która przybyła wczoraj wieczorem. Prawie zasypiałem, kiedy ktoś zatrzymał auto, usłyszałem skrzypienie drewnianych schodów i ostrożne zamykanie drzwi. „Kulturalni ludzie. To dobrze” – zdążyłem pomyśleć na odlocie. Byli gdzieś w okolicach czterdziestki, może pięćdziesiątki. Moi rówieśnicy. Krzątali się wokół swej wypasionej fury, która normalnie mogłaby pewnie przewieźć wycieczkę ministrantów, ale teraz musiała wystarczyć dwóm osobom. Małżonek nacisnął jakiś przycisk i podnośnik z rowerami zniżył się usłużnie. Zdjął z niego dwa stalowe rumaki. Piękne rowery, nie żadne tam chińskie badziewie. Aluminiowe ramy, szlachetna linia… Teraz sprawdzał pieczołowicie wszystkie linki, chromowane manetki, przerzutki. Jeszcze zbadał geometrię ustawienia kół, kąt odchylenia kierownicy, starł jakąś niewidoczną plamkę z ramy. Był gotów.

XIV Międzynarodowy Kolarski Wyścig
Pokoju
/ fot. Zbyszko Siemaszko, arch. NAC
On i żona, byli krępawi, niskopienni, ale zadbani, nie można powiedzieć. Dyskretnie pachnący. Oboje ubrani jak kierowcy Formuły 1 – specjalne koszulki, spodenki ze strefami absorbującymi pot, nałokietniki i nakolanniki, przydymione okulary, kaski. Miałem wrażenie, że oni nie do wycieczki rowerowej się przygotowują, ale będą zaraz wystrzeleni w kosmos. Albo opuszczeni na dno Rowu Mariańskiego. W takich strojach, tak oprzyrządowani!

Szefowa (tak ją w myślach nazwałem) wyjęła jakieś kremy i jęła je wklepywać w twarz oraz odsłonięte części ciastowatego ciała. Potem czymś tam psikała, coś dociskała, ściągała opaskami… Wreszcie uznała, że wszystko jest wyrychtowane. Obejrzała się i spoglądając na chłodzony kuferek umieszczony na bagażniku spytała: „Pokroiłeś ogórka?” I co? Facet, który czterdzieści lat temu przypominałby Neila Armstronga, a teraz chciał być podobny do Lance’a Armstronga, spojrzał jak zbity pies i wymamrotał: „Chyba nie…” To „chyba” było zupełnie nie na miejscu, żałosna próba zyskania na czasie. „Chyba żartujesz! Przecież jedziemy w trasę. Nie będę obierać ogóra na szosie!”

Te Armstrongi sprowadziły mnie myślami do czasów, kiedy na dwa dni przed świętem lipcowym (było kiedyś takie, zwane też Dniem E. Wedla, jako że na czekoladach tej firmy napis głosił: „22 Lipca d. E. Wedel”) Amerykanie wylądowali na Księżycu. Do czasów dawnych wakacji. I do rowerów.

fot. Zbyszko Siemaszko, arch. NACPrzypomniałem sobie, jak wsiadałem na naszą damkę, stawiałem stopy na pedałach i ruszałem. Czułem wtedy, że żyję, łapałem te chwile szczęścia sunąc wśród pól żółtych, a czasem czerwonych lub niebieskich. Wyglądały jak z obrazu wściekłego ekspresjonisty. Mknąłem przed siebie, owiewany wiatrem, zderzając się po drodze z gzami i muchami, spocony i szczęśliwy. Pewnego razu od tych zachwytów o mało co nie straciłem zębów. Puściłem kierownicę, rozłożyłem ręce i płynąłem w ekstazie. Pech chciał, że wypadłem z koleiny polnej drogi, która tu ukrywała wielką dziurę. Pewnie po wiosennych deszczach. Wyrobisko po buksującym w błocie traktorze. Sekwencja upadku oglądana klatka po klatce wyglądała tak: stopy zsunęły się z pedałów, słabizną walnąłem o dolną ramę, ręce próbowały złapać uchwyt, ale kierownica przekręciła się, a ja szczęką uderzyłem w dzwonek. Wylądowałem w przydrożnym zielsku. I tak dobrze, że nie w rowie albo przydrożnym szutrze. Burzany nieco zamortyzowały upadek. Byłem obolały i pokiereszowany, spodnie podarte. Przednie koło scentrowane, łańcuch spadł. Pogrom i masakra. Warto było się tak zachwycać? I po co było wpadać na widok kwitnącego rzepaku w takie uniesienia?

Właśnie, damka. Nigdy nie polubiłem męskiej wersji roweru. Z prostej przyczyny. Ojciec mój był nikczemnego wzrostu i kiedy po moim urodzeniu dostał asygnatę na kupno bicykla, ze względów praktycznych wybrał damską wersję, na którą wsiadało się poręczniej, bez zarzucania nogi niczym przy dosiadaniu rumaka. Nie obeszło się oczywiście bez szyderstw sąsiadów. Rowery w wersji dla pań miały bowiem na tylnym błotniku specjalną siatkę, która chroniła, obficie marszczone i fałdziaste  wówczas, sukienki lub spódnice przed wciągnięciem materiału przez szprychy. I kiedy tata schylał się, żeby specjalną klamerką spiąć nogawki spodni chroniąc je przed  łańcuchem, musiał wysłuchiwać dowcipnych uwag: „Kasperku, spódnice se podwińcie! Bolek, a ty dziś w portkach?!”

Kiedy ja opanowałem trudną sztukę jazdy rowerem, siatki już nie było, zostały tylko dziurki w błotniku. Damka była prosta w obsłudze, żadnych przerzutek, hamulec w torpedzie. Wszystko grało. A jednak stawiając się na miejscu zbiórki naszych rajdów rowerowych widziałem kpiący wzrok, jakieś lekceważenie. I to u kogo? Nawet u tych, którzy przyjechali na topornych dwuśladach marki Ukraina. Nagle (chyba za wczesnego Gierka) pojawiły się w sklepach masywne, ale za to tanie rowery męskie ozdobione tabliczką, na której czarna jaskółka pikowała w kierunku słońca. Całość wieńczyły dwa napisy: CCCP, co odcyfrowaliśmy jako Cep Cepa Cepem Pogania i XB3, czego nie dawało się w żaden sposób odszyfrować. Oj te nasze dwuślady, rozklekotane gruchoty… Błotniki, które nie pasowały kolorem do ramy, bagażnik połączony drutem z ramą, połatane dętki, siodełka owinięte ceratą. Oczywiście nikt nie kupował nam rowerów w wersji młodzieżowej. Uznano by to za rozrzutność albo ekstrawagancję.

fot. Zbyszko Siemaszko, arch. NACCzasem usiłowałem dosiąść roweru w wersji męskiej (albo jak to mawiał pewien krawiec: „mężczyźnianej”) któregoś kolegi, mając świadomość, że narażam się na ośmieszenie. Można było jechać wygiętym w pałąk z nogą pod górną rurą. Ale to był obciach. Tylko jak posiąść umiejętność przerzucenia nogi nad rurą. Jedna stopa na pedale, zamach i próba przerzucenia giry. Bęc, leżę. Kolejna próba nieudana. Następnie opieram rower o płot, łapię siatkę ogrodzenia, wdrapuję się, stopy wreszcie na właściwym miejscu. Odpycham się, jadę! Po dwóch metrach tracę równowagę. Trach. Zbite łokcie, rozkwaszone kolana, boląca kość ogonowa. Następna próba…

Jeśli udało się nam skompletować ekipę, o co nie było łatwo, bo w każdej rodzinie rower był tylko jeden i ktoś mógł go akurat potrzebować, stawaliśmy się natychmiast peletonem. To nie była grupka rowerzystów. Co to, to nie. „Cały peleton, kierownica koło kierownicy, pedał koło pedała” jak to poetycko wyraził Bohdan Tomaszewski. Fachowe słownictwo pochodziło oczywiście z transmisji telewizyjnych i radiowych Wyścigu Pokoju. Główny spec od kolarstwa, redaktor Tuszyński krzyczał do mikrofonu. Jego entuzjazm był zaraźliwy, udzielał się. Był maj, robiło się już ciepło. Przez otwarte okna polskich domów dobiegał charakterystyczny sygnał rozpoczynający nadawanie i słowa: „Tu wóz, tu wóz. Halo, jak mnie słyszycie?” A może tak: „Halo wóz, halo wóz, czy mnie słyszycie?”

Ojciec pracował w ogródku albo dłubał coś w swoim warsztacie. Segregował rozsady, przygotowywał nawóz. Ja warowałem przy naszym telewizorze Neptun OT 1401, który dziś ascetycznością dizajnu zawstydziłby stylistów ze Skandynawii. Jeśli miał dobry humor, to działał sprawnie. Jeśli nie odbierał, to pewnie był popsuty opornik węglowy. Mieliśmy kilka na podorędziu i brat przy pomocy lutownicy kolbowej załatwiał sprawę w trymiga. Kiedy na wizji pojawiał się wóz transmisyjny, a później helikopter, z którymi się łączono ze studia, to był znak, że mam wołać tatę. „Zawołaj mnie na kolarzy” – mówił wychodząc z domu. A później jeszcze czasem odrywał się od roboty i prostując wiecznie bolący kręgosłup wołał: „Jechali już?!” Wystarczyło się wychylić przez okno i krzyknąć w głąb ogródka. Było ciepło i wreszcie można było otworzyć okna. Czynność banalna, ale na zimę wstawiano drugie skrzydła w podwójne skrzynkowe ramy a środek moszczono watą, pakułami, mchem czy po prostu starymi szmatami. Często na dobitek całość zabijano, zagważdżano na amen. Zimą okien nie otwierano. Dlatego wiosna, jej nadejście było tak wyczekiwane. Także z tego banalnego powodu, że można było otworzyć okna na oścież.

fot. Zbyszko Siemaszko, arch. NACKolarstwo był to jedyny sport poza boksem, który interesował mojego ojca. Żadne tam ganianie facetów za skórzanym pęcherzem po trawie, biegi, skoki. Oj, chyba się zagalopowałem. Zawsze kibicował Irenie Kirszenstein, później znanej jako Szewińska. Ale chyba nie o sport chodziło. Po prostu podobała mu się jako kobieta. „Baba jak rzepa” – największy komplement, jaki mógł paść z jego ust, był dla niej. Mama słuchała tego z wielką pobłażliwością kierując się świętą zasadą, że takie rzeczy służą tylko do pobudzenia apetytu, a prawdziwy obiad czeka w domu.

Te transmisje poza prognozą pogody były dla niego najważniejszymi programami w telewizji. Widok Wicherka ze wskaźnikiem do pokazywania wędrujących frontów atmosferycznych i niżów barycznych, które były nasmarowane kredą na zwykłej tablicy, tak podobnej do tej z naszej klasy, sprawiał, że uspokajał się lub wybiegał, żeby okrywać sadzonki słoikami, chroniąc je przed zdradliwymi przymrozkami. Dyżurni synoptycy: Wicherek i Chmurka pokazujący się na wizji z ogromną dynią, prawdziwkiem wielkości dziecinnego parasola czy innymi cudami natury wprowadzali do naszych domów trochę prawdziwego świata. Innego niż ten oglądany codziennie w telewizji, w którym pokazywano, jak stal się leje, moc truchleje, na kombajnie chłop się szkoli, a na dodatek można było wygrać końcówkę od banderoli.

Ryszard Szurkowski, Stanisław Szozda, Tadeusz Mytnik to byli bohaterowie. A jeszcze wcześniej Stanisław Królak, którego oglądać w telewizji nie mogłem, a który zasłynął jako mistrz; nie tylko kolarstwa. Był on w pierwszej linii spadkobiercą tradycji polskiej husarii spod Kłuszyna. Pokonał ruskiego frajera pompką od rowera. Prawda to czy zmyślenie? Kto to wie? Wygrał wyścig w 1956 roku. Pokonał Sowietów i tylko to się liczyło. Tak w ogóle, to nazwa tego wyścigu była dęta. Organizowały go rzekomo redakcje komunistycznych gazet. Ale kto mógł brać serio gazetę, która nazywała się „Rudé právo”? Też coś… Rude prawo to my mieliśmy na posterunku MO w Stegnie w postaci posterunkowego Jewdienko.

Nasze wyścigi odbywały się tylko na polnych drogach. Ściganie się na szosie było najsurowiej zakazane. Bynajmniej nie dlatego, że można było wpaść pod samochód. Coś takiego jak natężenie ruchu nie istniało wówczas. No, może w sezonie odrobinę więcej samochodów przejeżdżało. Problemem było to, że nie mieliśmy kart rowerowych. Zdobycie takiego zaświadczenia było prawie nieprawdopodobne. Kursów prawie nie było, wymagania były jakieś kosmiczne. Ale udało mi się! Zupełnie niedawno robiąc porządki na półkach z książkami znalazłem pogięty kartonik wsunięty między strony jako zakładka. To wydana przez Wydział Komunikacji Prezydium Powiatowej Rady Narodowej karta rowerowa nr 128/70. Nie wolno było nam jeździć po drodze asfaltowej, bo mógł nas złapać Walenty Jewdienko.

fot. Zbyszko Siemaszko, arch. NACPosterunkowy był postrachem okolicy. Straszliwy spaślak. Beka tłuszczu wciśnięta w mundur, opięta paskami i koalicyjką niczym baleron sznurkiem, w czapce z daszkiem, której pasek wciskał się podwójny podbródek, szyja w imadle kołnierzyka, chyba o dwa rozmiary już za małego. Wieprz, o takiejże mentalności i inteligencji. Porośnięty ryżą szczeciną. Straszliwy służbista. Chodziły niesamowite opowieści, rozgłaszano legendy o tym, jak ukarał mandatem własną żonę za przejście w niedozwolonym miejscu. W Stegnie w czynie pierwszomajowym wymalowano bowiem zebrę. W miejscu zupełnie dowolnym. Nikt nigdy nie fatygował się, żeby iść do tego przejścia. Milicjant był zaczajony za kioskiem Ruchu niczym lew przy wodopoju czyhający na antylopy. Zawsze jakaś się znalazła. Albo historia o tym, jak wracał z Rybiny w deszczu. Jakiś kierowca widząc mundurowego ulitował się i zabrał go do szoferki ciężarówki, w której siedziało już dwóch pasażerów. Chętnie się ścieśnili, bo jak nie być usłużnym wobec pana władzy. Podwieźli go pod sam dom. Kiedy grubas wyładował się wreszcie, sapiąc okropnie stanął przed samochodem i zamiast dziękuję, kierowca usłyszał: „W kabinie kierowcy dopuszczalne jest przewożenie jednego pasażera. Obywatel zlekceważył karygodnie przepisy i nieprzepisowo przewoził trzech pasażerów. Jest to czyn karalny, zagrożony karą…” Nie dziwota, że nikt nie chciał z nim zadzierać. Ja już miałem okazję poznać próbkę jego możliwości. Złapał mnie, gdy wracałem wieczorem rowerem do domu. Uznał, że nie posiadam oświetlenia, choć było ledwo szaro. Rzadko który rower był wówczas wyposażony w lampkę zasilaną przez dynamo. Skończyło się na szczęście tylko na wykręceniu wentyli z opon. Sierżant zamachnął się i wrzucił gumowy wentylek do rowu wśród kaczeńce. Dobrze chociaż, że maszynki zostawił. Prowadząc rower, powlokłem się noga za nogą.

Wyścig Pokoju odbywał się zawsze w maju i zapowiadał nadejście wakacji. Jego hejnał zapowiadał wielkie wydarzenie sportowe. Żyliśmy tylko nim. Szeptaliśmy na lekcjach, komentowaliśmy na przerwach: „A widziałeś jak załatwił tego Ruska? A ten Szwab, co go chciał wyprzedzić…” Nie znaliśmy słów: duma narodowa, szowinizm. Po lekcjach siadaliśmy z kumplami w kawiarni „Muszelka”, zamawialiśmy oranżadę i ptysia. Oczywiście nie codziennie, na takie szaleństwo można było sobie pozwolić tylko od czasu do czasu. Siedzieliśmy przy stoliku i ze swobodą, podpatrzoną u dorosłych raczących się piwem i gorzałą w gospodzie, rozwaleni na krzesłach, dyskutowaliśmy o szansach naszej ekipy. Naszym herosem był oczywiście Ryszard Szurkowski, cudowne dziecko dwóch pedałów (© B. Tomaszewski). Był początek lat siedemdziesiątych i nasz kolarz był niepokonany. Wygrał wyścig w 1970, 1971, 1973 i 1975. Jeśli do tego dodać zwycięstwo Stanisława Szozdy w 1974 to poczucie dumy, które nas rozpierało, było jak najbardziej uzasadnione. Polacy wygrywali wszystko, etapy, premie, jazdy na czas; rozstawiali pozostałych po kątach.

Kolarze byli narodowymi bohaterami – imponowali nie tylko chłopcom, którzy marzyli o tym, żeby pójść w ich ślady. Kibicowali im wszyscy, całe rodziny zapełniały szczelnie trasy wyścigu. W czasie transmisji można było zobaczyć drzewa dosłownie oblepione przez młodych ludzi, którzy się na nie wdrapali, żeby lepiej widzieć. Niestety my nigdy nie mieliśmy szans, żeby ujrzeć naszych reprezentantów – w Polsce Północnej Wyścig Pokoju nie jeździł.

Dziś nie ma już tej imprezy, można oglądać Tour de Pologne, ale to już nie to. Ta impreza nigdy nie uzyska tej rangi, co dawny wyścig. Nie ma też szans, żeby mimo swej francuskiej nazwy stać się polską wersją Tour de France. Tam jest rodzajem narodowego święta. Pamiętam fotografię, na której rodzina francuskich chłopów siedzi przy zastawionym stole ustawionym gdzieś wśród pól i czeka na przejeżdżających cyklistów. Uroczysty posiłek uświetnia wagę tego wydarzenia. Staje się rodzinnym świętem, ale też świętem państwowym zapisanym w kalendarzu. Manifestacją patriotyzmu.

fot. Zbyszko Siemaszko, arch. NACWtedy, gdy gardłowaliśmy w naszej lichej kawiarence albo wtedy, gdy ścigaliśmy się po polnych drogach wydawało się nam, że możemy zostać kolarzami. Tak niewiele nas od nich różniło. Ich dresy, czapeczki to nie był jakiś niedostępny poziom. Co prawda oni mieli czapeczki z napisem Polska i dresy z orzełkiem na piersi, ale i tak była to bawełna, płótno, żadnych rewelacji. Jedyną poważną różnicę stanowił rower. To nie były nasze stalowe rumaki. Wydawało się nam, że na takim sprzęcie od razu staniemy się kolarzami. Że gdzieś na asfaltówce dostrzeże nas trener, taki jak Henryk Łasak, który ponoć zobaczył kiedyś młodego Szozdę pedałującego zawzięcie po szosie. Wydawało się nam, że skoro nasi idole pochodzą z jakichś wiosek, z Dobromierza, Świebodowa, Piątku, Kołczygłów, Nowic czy Lasu koło Wawra, to i my mamy szansę. Wystarczy, że ktoś nam powie: „No to odpalaj!” I tak popędzimy, że nas od razu wezmą do kadry narodowej. Dziś wiejskie dzieci wstydzą się jeździć na rowerze, bo stał się symbolem biedy. Na nim jeździ tylko ten, kogo nie stać na motorower czy skuter. Choćby to było najgorsze lakierowane chińskie gie. Nigdy chyba nie przekonamy się do roweru tak jak Duńczycy czy Holendrzy. Nie ma mowy!

Przez dwa lata w czasie wakacji, przez całe dnie jeździłem niestrudzenie na naszej damce. Byłem listonoszem. Do dziś nie mogę wyjść ze zdumienia, jak to się działo, że nastolatek (miałem wówczas czternaście – piętnaście lat) wykonywał tak poważną pracę. Miałem do rozwiezienia nie tylko stertę gazet („Głos Wybrzeża”, „Trybuna Ludu”, „Robotnik Rolny”, „Przyjaciółka”, ukraińskie „Nasze Słowo” i wiele innych dziś już nie istniejących), listów, ale też mnóstwo pieniędzy – rent i emerytur, przekazów pocztowych dla wczasowiczów, listów z Ameryki z ukrytymi w nich dolarami. I nigdy nic nie zginęło, choć zdarzały się rozmaite historie, czasem zupełnie zadziwiające, ale to temat na zupełnie inne opowiadanie. Uzbierane pieniądze z wypłaty oraz całkiem pokaźne napiwki od szczęśliwych odbiorców przekazów a nawet listów od narzeczonego czy od cioci zza oceanu, etc. składałem sumiennie na książeczce Szkolnej Kasy Oszczędności. Aż wreszcie nadeszła ta wiekopomna chwila i uzbierałem pieniądze potrzebne na zakup kolarzówki, czyli roweru wyścigowego. Sumy już nie pamiętam, ale mała nie była. Służyła mi wiernie. Przejechałem na niej wiele kilometrów a później pożyczyłem koledze, który belfrował w wiejskiej szkole i służyła mu przez lata, dojeżdżał nią do pracy. Tadek przekazał ją innemu kumplowi. Miałem ją odebrać, ale schodziło i jakoś nie zadbałem o zwrot. Pewnie dokonała żywota w jakimś składziku czy szopce. Opuszczona, zdezelowana, pordzewiała, niepotrzebna i porzucona. Żałosny wrak, który pozostał wspomnieniem po moich marzeniach.

A naszą damkę ukradły jakieś łobuzy. I to kiedy? W czasie stanu wojennego, mimo godziny milicyjnej. Wracali pewnie z popijawy i zobaczyli rower z przyczepionym do przedniego koła silnikiem spalinowym. Tata był coraz słabszy i brat wynalazł w jakimś geesowskim sklepie cud techniki, który charczał, prychał i hałasował strasznie, śmierdział mieszanką paliwową, ale ciągnął rower naprzód. Nie chciało im się iść, to wsiedli na naszą poczciwą, przeszło dwudziestoletnią damkę i pognali przed siebie. Psy się uśpiły, nikt ich nie gonił…

fot. Zbyszko Siemaszko, arch. NACDlaczego rower stał przed domem? To był relikt starych czasów. Tych, kiedy na wsi ludzie wychodzili z domów nie zamykając drzwi na klucz. A jeśli już drzwi były zakluczone, to był to tylko sygnał, że gospodarze wybyli na dłużej i trzeba przyjść później. A jakby ktoś poszukał, to klucz pewnie był za futryną, pod kamiennym progiem czy za doniczką z geranium stojącą na parapecie. Klucza się ze sobą nie zabierało, bo najczęściej był tylko jeden egzemplarz, każdy domownik i sąsiad wiedział, gdzie go szukać. A jakby zginął, nie daj Boże, to by było dopiero!

Trochę mi wstyd. Od dawna nie jeździłem na rowerze. To nie lenistwo, raczej rodzaj rozczarowania i strach. Polskie drogi zamieniły się dziś w trakty, na których rowerzysta jest tylko intruzem i musi walczyć o życie. Nie chcę być zwierzyną łowną. Ale przecież mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się mój przyjaciel. Tak chętnie bym dziś, choć na kwadrans na koniak z nim wpadł… Nie ma go, zginął jadąc na rowerze. Sam na pustej drodze potrącony przez samochód, który go wytropił.

Co było nie wróci, wychodzę wieczorem na spacer… Armstrongi wracają z rowerowej wycieczki. Spoceni, utytłani, ze śladami żwiru wbitego w odzież, tę odzież. Oj chyba nie było łatwo. Jazda po górskich drogach to nie przelewki. Przechodzę koło nich i akurat zapala się lampa. W jej blasku miga mi srebrzysty ślad nasion ogórka, widocznie już nieco przerośniętego, na bluzie szefowej. Ziarenka są przyklejone do ultralekkiej i super chłonnej tkaniny. Że też tego nie dostrzegła! Ciekawe, czy chociaż ogóras był pokrojony?


w opowiadaniu użyłem cytatów z piosenek Jacka Kleyffa i Bułata Okudżawy oraz sprawozdań sportowych Bohdana Tomaszewskiego