Bach i Haendel
według Lorraine Hunt

Dariusz Czaja

Prawdziwym bohaterem tej płyty jest głos Lorraine Hunt, ten rozpoznawalny już po paru taktach, głęboki, pełen niestygnących emocji, wibrujący mezzosopran

Jeszcze 1 minuta czytania

Że co? Że płyta nie jest nowa? W istocie, ukazała się rok temu, ale – pytam grzecznie – zarejestrował ktoś ten osobliwy fakt? Dziesiątki recenzji, fachowych analiz spowija ten dysk? Poważnie? Poddani dyktatowi aktualności, prześlepiamy nieustająco rzeczy istotne. Może więc, dla odzyskania równowagi, warto zrobić czasem krok wstecz, a zaręczam – okazja po temu wyjątkowa.

Za kilka dni minie dokładnie trzy lata kiedy zeszła ze sceny. Bezpowrotnie. Umarła na raka 3 lipca 2006 roku. Miała 52 lata i wszystko przed sobą. Ostatnie miesiące to coraz częściej odwoływane koncerty, anulowane kontrakty, przyszłość bez przyszłości. Patrząc dzisiaj na promienną twarz Lorraine Hunt, słuchając jej śpiewu, nie sposób pominąć tego istotnego szczegółu: to głos zza grobu.

„Lorraine at Emmanuel
(Arias from Bach Cantatas, Handel Hercules)”.
1 CD, Avie Records 2008
Płyta obejmuje niepublikowane wcześniej materiały z jej solowego recitalu zarejestrowanego w lutym 1995 roku w Emmanuel Church w Bostonie. Miejscową orkiestrę poprowadził wieloletni przyjaciel artystki Craig Smith (a w jednym numerze John Harbison). Dwa fragmenty z kantat Bacha (30 – „Kommt ihr angefochtnen Sünder”, 33 – „Wie fürchtsam wankten meine Schritte”) tworzą ramę dla głównego punktu programu: solidnych wyimków z „Herkulesa” Jerzego Fryderyka Haendla.  Lorraine Hunt występuje tu w roli Dejaniry – jednej z największych haendlowskich heroin.

Owszem, można narzekać, że to tylko fragmenty, że nie całość (kto kocha składanki?), że orkiestra nazbyt gładka, że czasem mija się z prawdą (tą zapisaną w nutach), że w ten sposób Haendla się już nie gra itd. Wszystko to przecież bez znaczenia, kiedy uświadomić sobie, że mamy okazję podziwiać Hunt w jeszcze jednej z wielkich haendlowskich partii (mając w pamięci arie Teodory czy Ireny z „Theodory”, czy tytułowej roli z „Susanny”). Posłuchajmy choćby, zginającej kolana, arii z aktu II: „Cease, ruler of the day, to rise”. Wsłuchajmy się w ten ciemny ton wyznania...

Bo prawdziwym bohaterem tej płyty jest głos, ten rozpoznawalny już po paru taktach, głęboki, pełen nie stygnących emocji (tragiczny w barwie?), wibrujący mezzosopran. Dlatego też, słuchając recitalu z Emmanuel, nie myślę o Bachu, nie myślę o Haendlu. Myślę raczej o tym, co nie daje mi spokoju, odkąd pierwszy raz usłyszałem Lorraine Hunt: jak opisać jej głos, jak opisać coś, co wymyka się przymiotnikom, całej tej tandetnej dziewiarskiej retoryce (aksamitny, jedwabisty etc.) Jak nazwać składniki tego arcybogatego dźwiękowego pasma? Jak opisać nieopisywalne?

Detaliczna egzegeza sztuki Lorraine Hunt to wciąż śpiew przyszłości. Na razie, jak widać, jesteśmy wciąż w fazie solidnej kwerendy źródłowej. Właśnie ukazały się jej recitale z pieśniami Brahmsa i Schumanna. Badania trwają. Bez obaw: ciąg dalszy nastąpi...


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.