Czarni myśliwi,  czyli polowaneczko

Czarni myśliwi,
czyli polowaneczko

Joanna Tokarska-Bakir

Książka francuskiego antropologa Christiana Ingrao, która stanowi m.in. monografię znanej masakry z okresu Powstania Warszawskiego, to najbardziej pasjonująca praca historyczna ostatnich lat

Jeszcze 2 minuty czytania

Książka francuskiego antropologa Christiana Ingrao, która stanowi monografię brygady Dirlewangera, i znanej masakry z okresu Powstania Warszawskiego, opiera się na idei, którą niektórzy polscy historycy uznaliby za śmieszną: że za działaniami członków społeczeństw nowoczesnych stoją wyobrażenia sięgające korzeniami neolitu. Są to wyobrażenia o dzikości i udomowieniu, uruchomione przez bezprecedensową dominację, jaką hitlerowskie Niemcy osiągnęły na wschodzie Europy w zwycięskim okresie wojny z Rosją, po roku 1941. Przemoc, jaka stała się wtedy możliwa, w sposób nieodwracalny naznaczyła zarówno ich tożsamość, jak i tożsamość ich ofiar.

„Skoro wróg został sprowadzony do rangi dzikiej zwierzyny, postanowiono, że należy chwytać go w ludzkie sidła lub tropić małymi grupkami, zapuszczając się w samo serce jego ostoi. Skoro polscy lub ruscy partyzanci byli a priori postrzegani przez pryzmat dzikości i okrucieństwa, dygnitarze SS wpadli na pomysł utworzenia jednostki złożonej z kłusowników, czarnych myśliwych”. Trudno w to uwierzyć, ale tak było naprawdę: w okresie początkowym wszyscy rekruci wcieleni do jednostki Oskara Dirlewangera (1895-1945), lancknechta i doktora ekonomii, żołnierza i społecznego wyrzutka w jednej osobie, byli myśliwymi skazanymi za kłusownictwo. Dopiero później do brygady zaczęto wcielać także innych skazańców, w tym więźniów politycznych, komunistów. Wybiegając w przyszłość, wspomnijmy dość nieoczekiwany tego skutek: po wojnie spośród członków brygady Dirlewangera rekrutowało się kilku członków komitetu centralnego SED w NRD, a także dziewiętnastu założycieli STASI!

Christian Ingrao, „Czarni myśliwi.
Brygada Dirlewangera”.
Przeł. Wojciech Gilewski, Czarne, Wołowiec,
304 strony, w księgarniach od sierpnia 2011
Tych, z którymi czarni myśliwi mieli do czynienia, podzielono na dwie zasadnicze grupy: zwierzynę agresywną, czyli partyzantów, i nieagresywne udomowione bydło – chłopów i Żydów. Nie było w tym żadnej metafory, jedynie posłuch. Rozkaz von Gotteberga, zwierzchnika Dirlewangera, wydany 1 sierpnia 1943 nie pozostawiał wątpliwości: „W przyszłości ludzi spotkanych w tym rejonie należy uważać za zwierzynę”. Mieszkańców wiosek podejrzewanych o sprzyjanie partyzantom traktowano zatem jako zwierzęta domowe, zagrożone powrotem do stanu dzikości z powodu epidemii. To, co robiono z nimi na Białorusi, do tego stopnia przekracza nasze wyobrażenie, że niewiedzy nie można nazwać przypadkową. Na Białorusi stworzono prawdziwe pola śmierci (Tote Zonen). O tym, co się na nich działo, dowiadujemy się z raportu miejscowego komendanta, w którym wspomina się masakrę, dokonaną przed dirlewangerowców w miejscowości Witunicze. Autor skarży się niemieckim władzom na masowy napływ rannych z ranami postrzałowymi, którzy wydostali się z dołów mogilnych i zgłaszali się po pomoc do szpitali. W innym niemieckim raporcie czytamy: „Stosowane przez niego [Dirlewangera] metody godne wojny trzydziestoletniej sprawiają, że zapewnienia administracji cywilnej o woli wspólpracy z narodem białoruskim okazują się kłamliwe. Kiedy dokonuje się masowych rozstrzeliwań lub pali żywcem kobiety i dzieci, wszystko to nie ma nic wspólnego z ludzkim prowadzeniem wojny”.

To, co Ingrao pisze dalej, czytelnikom dwutygodnik.com kojarzyć się może z niesamowitą książką Tomasza Matkowskiego, „Polowaneczko”, o której już tu kiedyś pisałam. Na przykład taki fragment: „Członkowie jednostki przyswoili sobie system dyskursywny przesycony reprezentacjami Dzikusa, [...] polowania jako wojennej metafory oraz świata wyobrażeń podekscytowanego wojownika i poprowadzeni przez swojego przywódcę wcielili w czyn wyjątkowe gestyki wojenne. Tropienie i osaczanie partyzanckich ugrupowań w białoruskich lasach było sposobem prowadzenia wojny, który pozostawał w doskonałej ciągłości z praktykami łowieckimi, obserwowanymi przez etnologów, zajmujących się Pirsch”.

Pirsch to elitarna forma polowania, polowanie z podchodu, indywidualne tropienie jelenia – po odczytaniu ze śladów wielkości zwierzęcia – jego charakteru i wieku, po to, by po wytropieniu powalić go z bliska jednym strzałem. „Według myśliwych przyjemność płynąca z Pirsch [...] opiera się nie tylko na samym tropieniu zwierzyny i dokładnej ocenie przyszłej ofiary, ale też i na końcowym spotkaniu z nią oko w oko”. W sposobie, w jaki mówią o tym typie polowania, widać skłonność myśliwych do przedstawiania go sobie jako rycerskiego pojedynku, w którym zwycięża silniejszy. Te same fantazje odzywały się w głosach tych niemieckich historyków, którzy protestowali przeciwko ludobójczym kwalifikacjom walk z partyzantami na Białorusi. Argumentowali, że w związku ze wsparciem, które partyzanci mieli ze strony armii radzieckiej, była to po prostu wyrównana walka. W sposób jednoznaczny przeczą temu obliczenia Christiana Gerlacha, zgodnie z którymi na jedną zdobytą i skonfiskowaną sztukę broni przypadało od sześciu do dziesięciu zabitych. Badacz wysnuwa z tego wniosek, że jedynie piętnaście procent z nich należało do ruchu zbrojnego oporu, resztę stanowili chłopi i ukrywający się Żydzi, tworzący obozy rodzinne, które znamy z historii braci Bielskich. Kolejny argument obnażający kłamliwość fantazji dirlewangerowców o wyrównanej walce wynika z faktu, że brygada w okresie pobytu na Białorusi ponosiła bardzo małe straty w walce.

„Była to wojna, w której dirlewangerowcy rzekomo uosabiali cnoty łowieckie [...]. Organizowanie od stycznia 1942 ogromnych nagonek polegających na przeczesywaniu terenu było swoistym uzupełnieniem Pirsch, prowadzącym do tworzenia się egalitarnych więzi społecznych między myśliwymi i praktykami masowego uśmiercania osaczonej zwierzyny. Myślistwo-zbieractwo uosabiane przez Pirsch i akcje rozpoznawania terenu, podczas których zdobyczna broń oraz trupy partyzantów pełniły funkcję trofeów, stawały tu w opozycji do operacji przeczesywania terenu, które były łowami, żniwami, a ich wynik wyrażał się w łupach w postaci produktów rolnych, deportowanej siły roboczej oraz liczby skonfiskowanego bydła”.

Jakkolwiek szalona może się wydawać wizja francuskiego antropologa, weryfikuje ją nie tylko fantastyczna skuteczność zbudowanego na niej opisu, ale także fakt, że nie jest ona wcale tak obca naszemu myśleniu, jakby się wydawało. „Ale kultura nie zabrania robić takie polowania” – każdy, kogo prowadzano na „Zakazane piosenkipamięta przecież ten wers, choć dotąd się nad nim nie zastanawiał. Kultura, z której wyrosła brygada SS Dirlewangera nie tylko takich polowań nie zabraniała; w nich wyrażała się jej niespecjalnie skrywana „najgłębsza istota. Zdaniem Ingrao, „postać Dirlewangera była skrajną ilustracją niezdolności niemieckiego społeczeństwa do wyjścia z przegranej [pierwszej] wojny, do wyzbycia się reprezentacji świata wrogów, którzy sprzysięgli się, żeby doprowadzić Niemców do zguby”. Przemieszczony sadyzm: przestroga przed pamiętliwością i niezdolnością do żałoby, wcale nie tylko niemiecką.

Antropologia historyczna, powiada Ingrao, pozwala połączyć ze sobą klasyczną historiografię praktyk wojennych państwa nazistowskiego i szczegółowe badanie zachowania sprawców. Pozwala połączyć perspektywy: spojrzenie, którym przywódcy nazistowscy obejmowali teatr wojenny w Europie przeznaczonej do zgermanizowania, ze spojrzeniem z dołu, przypisanym szczególnym myśliwym, działającym w terenie. Ingrao twierdzi nie bez racji, że „oddolny wizerunek wszechobecnego myśliwego dublował odgórny obraz inżyniera społecznego, statystyka, demografa, socjologa, specjalisty od kwestii rasowych”.

Książka Ingrao to najbardziej pasjonująca praca historyczna ostatnich kilku lat. Inteligentnie nawiązuje do poprzednich wielkich sporów, na przykład wokół dzieł Daniela Goldhagena i Christophera Browninga, a jednocześnie w wielkim stylu je dystansuje. Jak wobec głębi i subtelności wywodu Ingrao wypada przeciętny polski historyk, tradycyjnie zapatrzony w szkołę Manteuffla, kręcący nosem na „udziwnienia” tej książki, ubolewający, że tak niewiele uwagi poświęcono w niej miejsca Powstaniu Warszawskiemu? Szkoda gadać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.