„Wszyscy wygrywają”, reż. Thomas McCarthy

Maciej Stasiowski

Tworzenie sympatycznych, „trójwymiarowych” postaci to talent McCarthy’ego. W tym filmie przypominają renderowanych bohaterów „Odlotu”

Jeszcze 1 minuta czytania

„Cholera, cholera, cholera”. Na początku córka podnosi z podłogi stłuczony witrażyk z aniołkiem, który odkleił się do szyby. Później, przy stole śniadaniowym, sok wylewa się na rysunek – czwarta „cholera”. Powodów do codziennych frustracji jest bez liku. Nic więc dziwnego, że owo przekleństwo staje się elementem codziennego żargonu w po-kryzysowej rzeczywistości. Już pierwsza scena pokazuje, że bluzgi to klej łączący pokolenia. Są częścią porannych rytuałów, podobnie jak śniadanie, czytanie gazety i dojazd do pracy. Dosadny start filmu Thomasa McCarthy’ego, może przesłonić fakt, że jego poprzedni scenariusz był hitem tak dla małolatów jak i dorosłych – „Odlot”. We „Wszyscy wygrywają” jednak nikt nie odcina balastu i nie wzbija się balonem w przestworza. Problemy dręczące postać Giamattiego pozostają bardzo przyziemne.


Kryzys rzucił na kolana gospodarkę, powodując masowe zwolnienia w szeregach – jak dotąd dobrze prosperujących – zawodów. Przyszedł i czas na prawników. Grany przez Paula Giamattiego Mike to przykładny członek amerykańskiego społeczeństwa, modelowy adresat reklam. Jeszcze nie Doppelherz, już nie Wilkinson. Dba o rodzinę, uprawia jogging, pracuje w kancelarii jako radca prawny. Wraz z drugim dzierżawcą lokalu, Stephenem Vigmanem, po godzinach trenuje drużynę młodych zapaśników. Są fatalni, ale co z tego?

„Wszyscy wygrywają”, reż. Thomas McCarthy.
USA 2011, w kinach od 21 października 2011
Mike w pracy siedzi jak na bombie, czyszcząc pedantycznie klawiaturę pomiędzy coraz rzadszymi wizytami klientów. To ciężkie czasy. Piecyk w piwnicy może ulec awarii w każdej chwili, drzewo może przewrócić się na dom, a aniołek-ozdóbka zwyczajnie odkleić się od szyby. Żadne z „może” filmu McCarthy’ego nie przeistacza się w faktyczny zwrot akcji. Ten przychodzi z najmniej oczekiwanego kierunku. Na progu domu Leo, zamożnego klienta kancelarii z daleko posuniętą demencją starczą, zjawia się jego wnuk. Nastoletni uciekinier z domu może stanowić problem, szczególnie, że wyrok w sprawie o ubezwłasnowolnienie już zapadł. Mike’owi nie pozostaje nic innego jak tylko przyjąć chłopaka pod swój dach.

Zrobiony w tonie jeszcze świeżych produkcji, które usiłowały podsumować sytuację społeczno-gospodarczą Stanów Zjednoczonych, jak „W chmurach”, „I wszystko lśni”, czy nawet „Julie i Julia”, „Wszyscy wygrywają” nie jest po prostu historią z kryzysem w tle. Tu gwiazdką z nieba może okazać się zwycięstwo w zawodach, jednak nie od razu wychodzi na jaw, że szesnastoletni przybłęda jest utalentowanym sportowcem i to on będzie uczył trenerów nowych chwytów. O Kyle’u – talentach, trudnej przeszłości, relacji z matką – dowiadujemy się stopniowo, w trybie domowo-treningowym. Zawody, rozmowy w szatni, ćwiczenia, przeplatają się z codziennością Flahertych. Kyle jest centrum, wokół którego obraca się fabuła filmu. Animuje życie rodzinne. Przywraca szczerość w relacjach. Nie ma sensu przywoływać tutaj „Teorematu” Pasoliniego, ale jego działanie też jest poniekąd „anielskie”.

Tworzenie sympatycznych, „trójwymiarowych” postaci, to talent McCarthy’ego. W tym filmie przypominają renderowanych bohaterów „Odlotu”. Komiczne zachowanie i zrezygnowana postawa. Mike’a można by sobie wyobrazić z dorysowaną nad głową chmurą gradową. Ironiczny acz wiecznie zmęczony – dla rodziny potrafi wykrzesać energię. W domu rządzi jednak jego żona – Jackie. Kiedy trzeba, zakłada nogę na nogę i prześwietlającym spojrzeniem wydobywa z Kyle’a wszystkie tajemnice. Jej decyzją rodzina powiększa się o „syna”, co nie znaczy, że postać Amy Ryan traci rozsądek. Na początku sama martwi się, czy oby młodociany „Eminem nie zbałamuci im córek”. Świetnie zagrany jest też Stephen Vigman (Jeffrey Tambor). Stanowczy trener, w gorącej wodzie kąpany. Przejmuje się każdą porażką drużyny. Wraz z Mike’iem tworzą duet na miarę Prosiaczka i Kubusia Puchatka.

Sukces „Odlotu” nie sprowadzał się tylko do animacji. Bazował na historii – lekkiej, niegłupiej, porywającej. Z „Wszyscy wygrywają” jest podobnie. Najnowszy film McCarthy’ego nie będzie jednak wyświetlany w 3D. Z góry wydaje się on przeznaczony do wypożyczalni. Może to i lepiej. Nie chodzi o to, że nie utrzymałby się na fali popularności box-office'ów. Po prostu w domu ogląda się go o wiele lepiej. Nawet zakląć można w akcie empatii z bohaterami bez budzenia powszechnego zgorszenia na sali.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.