Afryka jako wymysł i obowiązek

Eliza Szybowicz

Nowa książka Małgorzaty Szejnert „Dom żółwia. Zanzibar” powstała ze świadomością istnienia ograniczających konwencji i ról, które czekają na kogoś, kto chce pisać i czytać o Afryce

Jeszcze 4 minuty czytania

Mówiąc o Afryce, należałoby może powtarzać sobie w duchu parafrazę powiedzenia Oskara Wilde'a o Japonii – że tak naprawdę Afryka nie istnieje, jest czystym wymysłem. Chodziłoby oczywiście o denaturalizację, utratę pewności, etyczne lejce dla europejskiej wyobraźni napędzanej kolonialnymi, neokolonialnymi, ale i postkolonialnymi stereotypami (choć o te ostatnie w Polsce najtrudniej). Jednak wówczas trzeba by ukuć drugie powiedzenie, które strzegłoby przed inną pułapką – zbytnim akcentowaniem odrębności i tajemnicy. To zwierciadlane przykazanie brzmiałby mniej więcej tak: Afryka przecież istnieje i masz obowiązek ją poznać.

Ciekawostka i tragedia

Małgorzata Szejnert „Dom żółwia. Zanzibar”.
Znak, Kraków, 384 strony, w księgarniach
od października 2011
Tematy afrykańskie najczęściej występują w dwóch formach, skrajnie różniących się ciężarem gatunkowym. Pierwsza to anegdota medialnego globtrotera jako moduł cyklu programów telewizyjnych, audycji radiowych, bogatych w fotografie książek. Branżę reprezentują Wojciech Cejrowski i Martyna Wojciechowska. Przy dyskusyjnych walorach edukacyjnych nie ulega wątpliwości, że głównym celem jest tu rozrywka. Dlatego Afryka (i w ogóle Południe) jako tło zabawnej anegdoty to przyjazne, kolorowe miejsce, pełne kulturowych ciekawostek z obowiązkowym działem kulinarnym. Przewodnicy po tym parku rozrywki, kreując swój wizerunek medialny, łączą rolę znawcy lokalnych zwyczajów z wyraźnym rysem radosnej naiwności. Fundamentem kreacji jest założenie o „apolityczności” rozrywkowego przekazu. Nawet Cejrowski stosunkowo rzadko odstępuje od tej zasady.

W beztroskiej familijnej atmosferze od czasu do czasu coś nieprzyjemnie zazgrzyta. A to Cejrowski wyskakuje z tezą o wyższości białego człowieka, to znów Marcin Kydryński nie rozumie, co złego jest w jego książce „Chwila przed zmierzchem” z 1995 roku, w której opisywał swoje seksualne przygody na Czarnym Lądzie i twierdził, że Afrykanki to dzikie zwierzęta pragnące być natychmiastowo pokryte przez białego mężczyznę, konkretnie Kydryńskiego. Trudno oprzeć się wrażeniu, że bezwstydny rasizm Cejrowskiego i Kydryńskiego nie jest kwestią pojedynczych wpadek, ale przejawem ukrytej logiki konwencji przedstawiania Afryki jako źródła egzotycznej rozrywki.

W numerze 65 opublikowaliśmy fragment książki Małgorzaty Szejnert.

Na drugim biegunie znajduje się reportaż polityczny poruszający najpoważniejsze afrykańskie tematy, którego najbardziej znanym przykładem jest pisarstwo Ryszarda Kapuścińskiego. Reporterów politycznych szczególnie interesują przewroty, wojny, krwawe reżimy, rzezie i inne katastrofy humanitarne. W skrajnych przypadkach mają możliwość zajęcia się współczesnym ludobójstwem. Przy wszystkich walorach poznawczych tego gatunku pozostaje cień moralnej wątpliwości. Reportażowi wielkiej wagi być może nieodłącznie towarzyszy coś, co można nazwać dreszczem osobliwej satysfakcji. Pisarskiej i – sądząc choćby po omówieniach książki Wojciecha Tochmana o Rwandzie – czytelniczej. Dreszcz wzbudza lektura drastyczna, „chwytająca za gardło”, działająca niczym „niespodziewane uderzenie w twarz” (cytaty z recenzji książki „Dzisiaj narysujemy śmierć”). Ten dreszcz również nie jest wpadką, a przejawem logiki konwencji. Tragedia wydaje się bardziej prawdziwa niż nietragedia. Empatia wobec tragedii jest bardziej empatyczna niż empatia wobec nietragedii.

Podróżniczą rozrywkę i reportaż wielkiej wagi łączy jeszcze jedna cecha – zarówno aura beztroski, jak i aura specjalnej troski paraliżują dyskusję. Rozrywka, wiadomo, nikomu nie szkodzi. Z czym tu dyskutować? Trochę poczucia humoru! O tym, że nie wolno dyskutować z kimś, kto specjalizuje się w wielkich afrykańskich problemach i kto się w nie jako pisarz angażuje, świadczy reakcja na książkę Artura Domosławskiego, który próbował rozpocząć dyskusję między innymi o tym, dlaczego Kapuściński dodatkowo dramatyzował i tak już przecież nadto dramatyczne wydarzenia. Ze zbliżonych powodów – ze względu na temat i zaangażowanie autora – szybko ugrzązł na mieliźnie spór o książkę Tochmana.

Nasi na Zanzibarze

Nowa książka Małgorzaty Szejnert, „Dom żółwia. Zanzibar”, powstała ze świadomością istnienia ograniczających konwencji i ról, które czekają na kogoś, kto chce pisać i czytać o Afryce. Autorka nie wypowiada się o nich wprost, ale widać, że kształtowała swoją opowieść tak, by uniknąć możliwie wielu pułapek. Jej metoda, znana z poprzednich książek („Czarny ogród” i „Wyspa klucz”), świetnie się do tego nadaje. Szejnert stworzyła kolejną sylwę – gruby, niejednolity gatunkowo tom o luźnej, wielowątkowej kompozycji, z mrowiem szczegółów z różnych dziedzin, mnóstwem bohaterów mówiących rozmaitymi, zmiennymi w czasie językami, które można usłyszeć w licznych i obszernych cytatach. Ten patchwork nie jest regularny i gładko wykończony. Historie ludzi związanych z Zanzibarem w niektórych punktach się uzupełniają, ale w innych wchodzą w jaskrawe konflikty czy po prostu nie wykazują zbieżności. Sama autorka często znika za przytoczeniami albo przemawia z perspektywy bohaterów. Swoje opinie wyraża bardzo pośrednio, jakby podsuwała czytelnikowi zbiór materiałów do samodzielnej interpretacji. Zaprasza do współpracy.

Małgorzata Szejnert / fot. Mirosław
Pietrusiński, ZNAK
Handlarz niewolników Tippu Tip, sprzedany w niewolę Afrykanin Jacob Wainwright, arabska księżniczka Salme, podróżnicy David Livingstone i Henry Morton Stanley, rewolucjonista John Okello, śpiewaczka taarabu Bi Kidude i wielu innych. Wszyscy znajdą się w polu uwagi autorki i czytelnika i wszyscy powiedzą choć kilka słów od siebie. Misjonarze, odkrywcy, abolicjoniści, politycy, dyplomaci, fotografowie, architekci, szerzej nieznani mieszkańcy slumsów. Afrykanie, Arabowie, Hindusi, Europejczycy różnych narodowości, w tym Polacy – na przykład romantyczny poeta Henryk Jabłoński, który został zanzibarskim konsulem Francji i solidaryzował się z cierpieniem czarnych niewolników, oraz Henryk Sienkiewicz, który w czasie pobytu na wyspie identyfikował się (jak to Sienkiewicz) z Brytyjczykami, a obok niewolników przechodził raczej obojętnie.

Nota bene Sienkiewicz był, zdaje się, prekursorem Cejrowskiego i Kydryńskiego, lubiących fantazjować, że ich pojawienie się elektryzuje miejscowe kobiety. Kiedy bowiem przyszły autor „Quo vadis” na nocnym spacerze spotkał wybiegające z morskiej kąpieli nagie i rozbawione czarne dziewczęta, założył, że uciekają, żeby je gonił. Dla nas jest oczywiste, choć widzimy tylko migawkę, że dziewczyny były cudownie samoswoje i z przemądrzałego podróżnika zwyczajnie sobie kpiły.

Przypadek Jabłońskiego i Sienkiewicza dobrze pokazuje wieloznaczność powściągliwej narracji Małgorzaty Szejnert. Kiedy wcielony do armii rosyjskiej za udział w Wiośnie Ludów Jabłoński, który uciekł z frontu wojny krymskiej, patrzy na spętanych niewolników, dostrzega w nich własną tęsknotę za Podolem i pewnie analogię do Polaków zsyłanych na Sybir w carskich kajdanach. Choć jego żarliwe zapewnienia o braterstwie („Serce moje przeczuło serca bratnie, na zbawienie przysięgam, że to są ludzie! Oni myślą, czują, boleją jak ja, jak ty, jak wszyscy”), wyrażone w – jak powiada Szejnert – „egzaltowanej” stylistyce epoki, nie tracą na szlachetności, brzmią przez to zupełnie inaczej, niż brzmiałyby wyrwane z kontekstu. Autorka jednocześnie wykłada osobistą motywację współczucia Jabłońskiego, punktuje konwencjonalność jego tekstów i dyskretnie sygnalizuje swój szacunek. Balansuje między sceptycyzmem wynikającym z ujęcia historycznego a uniwersalistyczną sympatią.

Z kolei wyniosły i chłodny Sienkiewicz „widzi sprawy trzeźwo” – odnotowuje bezwład systemu opartego na niewolnictwie, który mimo znacznych już wówczas ograniczeń prawnych wciąż wydaje się wszystkim, w tym samym niewolnikom, stanem naturalnym. Kiedy mówi, że „murzyni” nie są wdzięczni „białemu człowiekowi” za walkę z niewolnictwem i że „jeszcze dziś poczucie prawowitości niewoli tkwi we krwi afrykańskiej”, jego trzeźwa ocena jest warta tyle co jego rasizm. Szejnert skrupulatnie przywołuje fragmenty, w których pisarz zawarł ciekawe obserwacje, ale poza tym cytuje jego listy z mieszaniną cichej niechęci i rozbawienia. Drwiąco powtarza słowa Sienkiewicza o sobie jako „białym, który nie ustępuje” (z drogi Arabowi otoczonemu świtą niewolników, którzy krzykiem torują swemu panu przejście na zatłoczonej ulicy) oraz zauważa, że nasz obserwator widzi zmęczenie i piętno śmierci tylko na twarzach przebywających w tropikach Niemców, a o twarzach Anglików niczego takiego nie pisze.

Skradziony ocean

W ten sposób, od człowieka do człowieka, od tekstu do tekstu, taktownie zaznaczając swoją obecność, Szejnert opowiada historię społeczno-polityczną Zanzibaru, począwszy od 1840 roku. Wówczas sułtan Omanu przeniósł na wyspę swoją stolicę zachwycony rozkwitającym tam handlem kością słoniową i niewolnikami, którego był najważniejszym beneficjentem. Szejnert pokazuje nam obrazy wstrząsające, ale nie one są przyczyną powstania książki. Najpierw była chęć poznania Zanzibaru. Obraz rzeki pełnej trupów, wkręcających się w koło łopatkowe parowca, którym Livingstone wyruszył na swoją słynną wyprawę w głąb Afryki Wschodniej, w okolice pustoszone przez handlarzy żywym towarem, jest jej konsekwencją.

Kiedy autorka natyka się na materiał, który z łatwością można by przerobić na zgrabną ciekawostkę, uwzględnia również wytwarzające ciekawostki mechanizmy medialne. Suzie, żółwica zielona, przebyła tysiące kilometrów, żeby złożyć jaja w miejscu swego urodzenia, śledzona dzięki satelicie przez fanów na całym świecie. Nagle przejęli się losem zwierzęcia, by stracić zainteresowanie z końcem transmisji. Szejnert, dla której bliskość i oddalenie są stanami zależnymi od woli obserwatora i podlegającymi grze pozorów, pisze o geograficznie odległym Zanzibarze bez efektu egzotyki, ale i bez wysilonej swojskości.

Punktem wyjścia i dojścia tej meandrycznej opowieści jest współczesny Zanzibar, który mimo stopniowej liberalizacji wciąż nie doczekał się w pełni demokratycznych wyborów, za to w ostatnich latach jest gwałtownie na nowo kolonizowany przez przemysł turystyczny. Po okresie kolonizacji arabskiej i europejskiej, krótkiej chwili niepodległości, rewolucji socjalistycznej w 1964 roku, połączeniu z Tanganiką i rządach zwalczającej opozycję jednej partii, wyspa jest zawłaszczana przez bogatych globalnych arogantów. „Zasiedziali mieszkańcy Zanzibaru, często potomkowie niewolników – ludzi, których skradziono, mówią, że obcy kradną im dzisiaj ocean” – pisze Szejnert. Analogia między dawną i dzisiejszą kolonizacją jest widoczna w topografii. Autorka stale szuka śladów historii w krajobrazie i architekturze, ale nie trzeba długo szukać, żeby zorientować się, że przestrzeń na Zanzibarze jest obecnie podzielona podobnie jak za sułtana i protektoratu brytyjskiego – wybrzeże z widokiem na ocean zajmują luksusowe hotele dla zagranicznych, głównie białych gości, a czarni mieszkańcy żyją w slumsach w „gorszej” części wyspy.

Plaże wokół kompleksów hotelowych są grodzone, za murami mieszczą się całe osiedla z wewnętrznymi drogami i placami. Wejść strzegą ochroniarze. Nawet baobaby bywają otaczane murami, za którymi drzemią turyści z identyfikatorami. Hotele są eksterytorialne, nie zatrudniają miejscowych, zaopatrują się poza wyspą. Nie płacą Zanzibarowi podatków. Nie kłopoczą się zasobami wody i energii, utylizacją śmieci i ścieków, a już najmniej żółwiami zielonymi, którym coraz trudniej znaleźć pustą plażę do zniesienia jaj.

Taka hotelowa enklawa to chyba jedyne miejsce, do którego Szejnert nas nie zaprowadzi, nasza noga tam nie postanie. Odbędziemy za to spacer po Nungwi, dużej wsi położonej w głębi wyspy, gdzie mieszka Mtuma, nasza przewodniczka po „gorszej” części Zanzibaru. Idąc za nią krok w krok, począwszy od chwili, kiedy rano przestępuje próg swego domu ulepionego z rafy koralowej, zrozumiemy, że wygody dostępne dla turystów i warunki życia Zanzibarczyków dzieli przepaść. Ci ostatni muszą radzić sobie bez elektryczności, gazu i wody, rzadko znajdują pracę, nie mają dostępu do opieki medycznej i edukacji, których koszt przekracza ich mizerne zarobki. Nawet to, co zwykliśmy nazywać naturą, nosi piętno podziału na uprzywilejowanych i wykluczonych: „Część czarna leży w pyle i jest całkowicie pozbawiona zieleni, część biała – na piasku i rosną tu palmy, ozdobne kaktusy, strzyżone żywopłoty i bugenwille zwisające w purpurowych i pomarańczowych kaskadach”.

W 1963 roku w wyborach w sprawie składu niepodległego rządu na wyspie wzięło udział 99 procent uprawnionych – na jednej z zamieszczonych w książce fotografii, zrobionej przed lokalem wyborczym, widzimy długą, zawijającą się kolejkę kobiet w muzułmańskich szatach. Szejnert, śledząc drogę Zanzibarczyków od niewolnictwa do prób wybicia się na polityczną niezależność, portretuje ich indywidualnie i zbiorowo jako energiczne, aktywne, nieuchwytne podmioty. Zanzibarczycy są na przykład twórcami żywej, egalitarnej i bezpretensjonalnie utylitarnej sztuki: śpiewanych w suahili pieśni taarabu, czyli układanych na bieżąco songów na aktualne tematy, oraz obrazów tingatinga, które malują obecnie setki biedaków, licząc na amatorów „rdzennej” afrykańskiej twórczości. Nawet kiedy w książce pojawia się natręt nagabujący turystów czy Masaj w pełnym rynsztunku pozujący do zdjęć, wiadomo, że to, co widzi przybysz, to tylko wymuszona biedą rola „tubylca”.

Mnie najbardziej podobała się przygoda Jutty, Niemki, która uczyła miejscowe kobiety wypieku ciast i żaliła się autorce „Domu żółwia” na osławioną afrykańską „mentalność”. Że mianowicie nauka idzie jak po grudzie, gdyż uczennice są powolne, nie mają poczucia czasu ani przestrzeni, nie potrafią planować najprostszych czynności, ba, nawet ułożyć równo paru przedmiotów. Po kilku miesiącach Szejnert nie zastaje już Jutty w sklepiku, natomiast rzutkie miejscowe kobiety prowadzą tam mały punkt usługowy. Okazuje się, że Niemce wygasła umowa, a one „wprowadziły się do lokalu, wykazując piorunującą szybkość działania, doskonałą ocenę przestrzeni, zdolność do myślenia o jutrze i umiejętność przewidywania”. Ten epizod to prztyczek w nos zwolennikom rasizmu różnicy kulturowej, a element zaskoczenia, odwrócenia sytuacji i wesoła ironia Szejnert czynią zeń optymistyczną wróżbę dla Zanzibaru.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.