SNOBIZMY:  Pięć Stawów
wikimedia commons

SNOBIZMY:
Pięć Stawów

Jan Gondowicz

Pewnego wietrznego wieczora do wnętrza wkroczył ALPINISTA. Krokiem Robocopa (którego jeszcze nie było) przeszedł izbę i na stół pełen nadżartych kiełbas, skór po serze, słoi smalcu tudzież blaszanych kubków, cisnął CZEKAN

Jeszcze 1 minuta czytania

Snobizm należy do zjawisk z zakresu różnicy ciśnień. Ciało wzdęte wywyższa się wobec wiotkich, te zaś żyją nadzieją, że spektakularnie sklęśnie.

Sylwester w Pięciu Stawach należał do imprez szczególnych. Dotrzeć do schroniska bywało niełatwo: dzień krótki, śnieg po pachy. Po dziesięciu godzinach marszu pewien wybitny grafik umyślił sobie biwak. Wygrzebał w pobliskim spiętrzeniu jamę, wlazł i czekał świtu. Niebawem usłyszał spod stóp dźwięki radia. Siedział na dachu! A para nowicjuszy zamarzła na śmierć, biedactwa, pod szopą agregatu, trzydzieści metrów od budynku.

Jedną z przyczyn stanowiły braki w sprzęcie. Ja na ten przykład naszałem czarny, gruby sweter, który obmarzłszy, grzał aż miło. Po użyciu stawiało się go w kącie jak półzbrojek. Nie tajał do wyjazdu: w „dziesiątce”, sali na sześćdziesiąt prycz, bywało nad ranem nie cieplej niż na dworze. Budziłem partnerów łykiem likieru bananowego do dzioba: odruch wymiotny wymiatał ze śpiwora każdego. Był to czas takich specyfików: karnawał gierkowski w pełni.

Kto nie miał żelastwa z wypraw, eksplorował rodzinne strychy. Mój partner Knociarz, dziś w Szwecji, autor obrazu w gamie podbitego oka, który przedstawiać miał Siklawę i wisiał (do góry nogami) w recepcji, posiadał bacowską ciupagę. Kolega Wujo – czekan po Klemensiewiczu, lecz nadłamany. Co do mnie, miałem czekan od starego Zubka z Krupówek, spawany z łyżwy i osadzony na jesionowym kołku, który z czasem wyboczył się i zzieleniał, gotów wypuścić pączki. Chylę czoło przed wytwórcami lin technicznych z Bielska, które, acz plątliwe i białe jak glisty, pod nikim się jakoś nie urwały. A okazji nie brakło.

Towarzystwo sylwestrowe było z grubsza stałe, począwszy od wielkiego Jana Strzeleckiego, a kończąc na najmłodszym z braci Karpińskich, Marku. Bywalcy spoza elity koczowali na korytarzach. Tak poznałem wielką prawdę, że na schodach układać się należy u góry. Bo wchodzącego usłyszy się przed nadepnięciem, a schodzący na tobie się potknie, a spadnie na tych niżej. Warunki nie psuły nastrojów. Wciąż spotykam weteranów, co gratulują mi nagrody za gaszenie świecy wydmuchiwaną szufladką pudełka od zapałek (to było naprawdę trudne) lub za sonet jednozgłoskowy.

I oto pewnego wietrznego wieczora, gdy nieświadoma niczego zbiorowość cieszyła się życiem i spożyciem, drzwi jadalni rozwarły się z brzękiem i do wnętrza wkroczył ALPINISTA. Miał na sobie od stóp do głów kombinezon pomidorowy, wydający nieziemski szelest, niżej buty nie z tej ziemi, na łbie haubę z napisem MONT BLANC. Krokiem Robocopa (którego jeszcze nie było) przeszedł izbę i na stół pełen nadżartych kiełbas, skór po serze, słoi smalcu tudzież blaszanych kubków, cisnął CZEKAN. Chromowany, oślepiający cud na modrym, oblanym plastikiem stylisku, ze skaczącym do oczu napisem ALPELIT.

Setka luda zamilkła jak gromem rażona. Wyczekawszy stosowną pauzę, przybysz odsłonił oblicze i objawił się jako kolega S., student uczelni o profilu twórczym, mający na naszą zgubę tatę w handlu zagranicznym. Rodzic nadszarpnął widać wsad dewizowy i pociecha zadała szyku w porażającym stylu.

Nazajutrz ruszyliśmy w teren. Pierwsze skały przyniosły nam pierwszą pociechę. Przebiwszy lód, cud-czekan palnął w caliznę i w środku coś się urwało. Odtąd każdemu ruchowi towarzyszył odgłos turlania się nitu w duralowej rurze: ciurulululu! do góry i rulululupik! na dół.

Dzień później był transport umrzyka. Na naszych oczach spadł fujara ze Świnicy aż do stawu. Pierwszy raz widziałem śmigłowiec w akcji. Popiołem z pieca wysypaliśmy pod schroniskiem na lodzie wielki prostokąt, przyleciał Augustyniak spojrzał na mgły buszujące pod Zawratem i orzekł: „Nie lecę!”. Po czym odfrunął. Z nocnego spuszczania przez próg, w trakcie czego ofiara rozstała się z życiem, kolega S. wrócił z czekanem-kolczatką. Obciążona toboganem lina poszarpała barwną okrywę styliska, zrobioną, jak się okazało, z włókien szklanych. Nie sposób było wziąć tego do ręki. Po użyciu żyletki efekt był jeszcze gorszy: spod tworzywa wylazł metal. Ulżyło nam.

A potem nastąpił wielki finał. W owiewanym zadymką urwisku Kozich Czub stałem akurat pod kolegą S., forsującym spiętrzenie, gdy nagle coś dźwiękło i furkło. Złowieszczy szpikulec przeleciał mi tuż przed nosem. To w konfrontacji z Tatrami prysnął dziób szwajcarskiego czekana. Wykonałem skok w bok, straciłem równowagę. W ostatniej chwili za pagon milicyjnej ortalionowej kurtki z podpinką, nabytej w Rembertowie i wkładanej tylko na najgorsze urwanie torby, złapała mnie koleżanka imieniem Agnieszka Chwyt Buldoga, potrząsnęła w powietrzu i ustawiła do pionu.

Parę godzin później udałem się z Agnieszką Chwyt Buldoga do upatrzonej zaspy za schroniskiem, dobyłem ze śniegu tajemną flaszkę czystej i zdrowo łyknęliśmy oboje. Wódka spływała w przełyk jak oliwa. Świat znów był piękny i nasz. Urwany pagon powiewał jak sztandar.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.