Między tradycją a awangardą
fot. M. Rokicka

Między tradycją a awangardą

Monika Rokicka

Czego można spodziewać się po lubelskich Najstarszych Pieśniach Europy? Skoro najstarsze, to pewnie przestarzałe i skostniałe, skoro pieśni, to poważne i smutne. Nuda… Zwłaszcza dla kogoś, komu muzyka dawna jest nieznana

Jeszcze 3 minuty czytania

XII Międzynarodowy Festiwal „Najstarsze Pieśni Europy. Tradycja i Awangarda”. Lublin, 6-12 października 2011 (w ramach Krajowego Programu Kulturalnego Polskiej Prezydencji 2011)


Dzień pierwszy

Muzyczną część festiwalu rozpoczął Pekko Kappi z Finlandii. I od razu niespodzianka. Na scenie pojawił się pogodny młody człowiek we flanelowej koszuli, o zadziwiającej ekspresji. Propagując runy – dawne ludowe pieśni epickie – Kappi śpiewał o miłości, nieszczęściu, nawiązywał do mitologii i legend, a czynił to prosto, bez nadęcia i jedynie przy wtórze tradycyjnego jouhikko.

Pekko Kappi / fot. M. Rokicka

Jest coś niesamowitego w tym instrumencie. Brzmi niepozornie, skrzypliwie. Nie jak typowa lira, do gatunku której jest zaliczany, bardziej jak zwykłe ludowe gęśle, bo do gry na nim używa się smyczka. Co zadziwiające, przy ograniczonej, 6-dźwiękowej skali i charakterystycznym osadzeniu na basowej, buczącej nucie, słychać w nim co najmniej całą sekcję smyczków, a często nawet więcej. Może to zasługa samego Kappi, mistrza jouhikko? Bo właśnie zestawienie dźwięku instrumentu i śpiewu, ale i sam charakter pieśni spowodował, że nawet najbardziej ponure historie (o wisielcu!) stały się bardzo przystępne dla słuchacza.

„Najstarsze Pieśni Europy” w Lublinie

Podczas festiwalu prezentowane są najstarsze muzyczne świadectwa kultury tradycyjnej z różnych regionów Europy. W dotychczasowych edycjach uczestniczyło kilkadziesiąt zespołów śpiewaczych i liczni soliści z Albanii, Białorusi, Estonii, Litwy, Łotwy, Polski, Rosji, Ukrainy, Słowacji, Serbii i Włoch. Archaiczne pieśni, których korzenie nierzadko sięgają czasów przedchrześcijańskich, wykonują zarówno wiekowi strażnicy wiejskiej tradycji, jak młodzi artyści z miasta, którzy podjęli trud rekonstrukcji dawnych technik śpiewania i ocalenia ginących pieśni. Festiwal jest okazją do posłuchania nielicznych żywych lub ożywionych przez etnomuzykologów i artystów pieśni ocalałych na krańcach Europy. Każdą edycję Najstarszych Pieśni Europy poprzedzają wnikliwe badania etnomuzykologiczne, prowadzone wspólnie z ośrodkami naukowymi z różnych krajów. Festiwalowi towarzyszy nauka tradycyjnych tańców z różnych regionów Europy podczas Nocy Tańca, a także wystawy, dyskusje i wykłady.

Serbsko-bośniacki kolektyw (Rajko Brajić, Dušan Brkljač , Mirko Vidović, Drago Kos, Branko Balta, Zoran Grahovac) zaprezentował tradycyjne pieśni ludowe, wykonywanych solo lub przy wtórze tambur – „na glas” (na głosy), „na bas”, typu „kontra”, kolo, ale także tańce i improwizacje. Tematyką pieśni (podobnie jak w polskiej tradycji) były typowe ludowe tematy, związane zazwyczaj z uczuciami i problemami społeczności (dziewczyna wodę nosiła, pasterze owce paśli, młodzianie chadzali w konkury, itp.). Jednak w przeciwieństwie do naszych śpiewnych melodii, pieśni były mocno dysonansowe (częsty interwał sekundy w dwugłosie na długich dźwiękach), zgrzytliwe, szczególnie w zestawieniu z akompaniamentem tambur, co dla niewprawnych uszu mogło wydawać się nieco uciążliwe.
W pamięci utkwiła mi dynamiczna kontra oraz jedna z pieśni „na bas”, prezentowana przez Rajko Brajića (najlepszy serbski tamburysta!), który w całej swej niepozorności (drobny staruszek przysypiający na krześle) wykazał się sporą werwą i humorem. Wykonywał pieśń na temat małżeństwa widzianego oczyma męża i żony. Pierwsza część, wolniejsza, z przeciąganymi nutami, bardziej w tonacji moll, przedstawiała wizję kobiety, natomiast część druga, żywsza, frywolna, bardziej w dur, była wizją mężczyzny. Przejście pomiędzy częściami Brajić zasygnalizował wymownym ukłonem, wywołując ogromny aplauz publiczności.

Rajko Brajića / fot. M. Rokicka

Dzień drugi

Jedynym polskim akcentem podczas tegorocznej edycji (poza tańcami w klubie festiwalowym) była „Muzyka Kujaw”, zaprezentowana przez Zespół Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej. Celem wokalistek (uczestniczek warsztatów prowadzonych w ramach Międzynarodowych Letnich Szkół Muzyki Tradycyjnej, organizowanych przez Fundację „Muzyka Kresów”) i towarzyszących im instrumentalistów było pokazanie zapomnianych form pieśni i melodii tanecznych Kujaw, opracowanych na podstawie archiwalnych dokumentów i nagrań. Dominowały głównie formy mazurków i kujawiaków, w metrum trójdzielnym z charakterystycznym rubatem oraz przyśpiewki – na pozór proste, nasycone ozdobnikami i oparte na zaskakujących zwrotach interwałowych.

Mari Boine / fot. M. Rokicka

Mocnym akcentem drugiego dnia był występ Mari Boine. Wychowana na dalekiej północy w kulturze ludu Saamów, jest silną propagatorką tamtejszej spuścizny muzycznej. Nie skupia się jednak na wykonywaniu samych śpiewów ludowych (joik), lecz łączy je z elementami jazzu, rocka i muzyki ludowej ze wszystkich stron świata. Śpiewa liryczne, spokojne ballady, także protest songi (związane głównie z konfliktami w społeczeństwie norweskim, a zwłaszcza z dominacją Norwegów nad społecznością Saamów), jak i żywiołowe melodie folkowe.
Emanuje niezwykłą energią, która udziela się towarzyszącemu jej zespołowi i wszystkim słuchaczom. Jej znakiem jest nie tylko pasjonujący głos (kilkuoktawowa skala, wykorzystanie różnych technik śpiewu, imitacja prymitywnych odgłosów natury), ale również zachowanie sceniczne. Ubrana w karmazynową spódnicę z naszytymi piórkami, Boine tańczy na scenie, zachęcając do tego publiczność, która nawet jeżeli nie skorzysta z tej propozycji, to i tak zostanie wciągnięta w przywołany świat przodków, stając się uczestnikiem jakiegoś mistycznego, muzycznego obrzędu.


Dzień trzeci

Grupa Sgioba Luaidh Inbhirchluaidh specjalizuje się w rekonstrukcji pieśni w języku gaelickim, które towarzyszyły wykonywaniu domowych prac: przędzeniu, dojeniu, ubijaniu masła, czy folowaniu tkanin, głównie tweedu. Folowanie, czyli charakterystyczna obróbka (zmiękczenie) materiału, polegająca na jego moczeniu, a następnie ugniataniu i uderzaniu, była jedną z najbardziej uciążliwych czynności wykonywanych przez gospodynie domowe w dawnej Szkocji, a jej znój miało właśnie złagodzić śpiewanie pieśni. Nie były to być może utwory o zbyt wysokim poziomie artystycznym, ale nieskrywana radość pań z hrabstwa Inverclyde podczas wykonywania tych pieśni pozwoliła zapomnieć o niedostatkach.

Rustavi Ensemble / fot. M. Rokicka

Z kolei Rustavi Ensemble (prowadzony przez Anzora Erkomaiszwiliego) pielęgnuje tradycje muzyczno-taneczne z Gruzji. W każdym szczególe, począwszy od popisów śpiewaczych po choreografię (Pridon Sulaberidze), widoczna była perfekcja. Nie sposób opisać, jak wielkim potencjałem wokalnym obdarzeni są członkowie zespołu. Każdy z nich może pochwalić się wyjątkową barwą głosu i ogromną umiejętnością jego wykorzystywania. Prowadzone w wielogłosie linie, wytrzymywanie i wykończenie każdej nuty, alikwoty – wszystko wykonywane były po mistrzowsku. Arcytrudne polifoniczne układy, nieskazitelna intonacja, czy prezentacja różnych wariantów stylistycznych w zależności od regionu (wpływy rosyjskie, tureckie, a nawet rodzaj jodłowania!) zasługiwały na duże uznanie. Podobnie jak choreografia, która charakteryzowała się idealną synchronizacją każdego ruchu czy gestu. Można było zatracić się w tym perfekcyjnym występie, zasłuchać w tych pieśniach przepełnionych tradycjami różnych rejonów Gruzji i zapatrzyć w tych ciemnowłosych, odzianych w czarne stroje bohaterów… Czasami było aż nazbyt idealnie, prawie jak kiedyś, gdy za naszą wschodnią granicą wszystko było jak najbardziej „naj”.

Dzień ostatni

Na koncerty ostatniego dnia czekałam najbardziej, choć nie bez niepokoju. Ci, co znają Moscow Art Trio, wiedzą, o czym mówię. Duet Misza Alperin-Arkady Shilkloper – od lat propagujący muzykę z pogranicza new jazzu i klasyki – został tu jednak wzbogacony o wykonania folklorystyczne Siergieja Starostina. I tak w utworach zabłysnęły osobowości trzech artystów: Alperina o zacięciu improwizującym (nawiązania m.in. do Szostakowicza czy jazzu), Shilklopera z podejściem bardziej klasycznym oraz Starostina gustującego w muzyce ludowej (tak wokalnie, jak instrumentalnie – piszczałki i rogi).

Siergiej Starostin / fot. M. Rokicka

Eklektyzm stylistyczny absolutnie nie przeszkadzał, tylko dodawał uroku, gdyż przekraczanie granic muzycznych stylów, epok i kultur przychodziło tercetowi z niezwykłą łatwością. Śpiewny rosyjski folklor mieszał się z ostrymi, akcentowanymi dźwiękami fortepianu i nawoływaniami rogu czy trąbki. Kropką nad „i” był niezwykle popisowy utwór na bis, w którym Alperin i Shilkloper uraczyli nas wokalną… kłótnią.

Koncertem kończącym festiwal był występ formacji Erik Truffaz Quartet (Erik Truffaz – trąbka, Marcello Giuliani – bas, Marc Erbetta – perkusja, Patrick Muller – klawisze). Nie mogło zabraknąć pierwiastka pieśniarskiego, bowiem na festiwalu w Lublinie z kwartetem wystąpił Mounir Troudi, tunezyjski artysta tradycyjnego śpiewusufi”.
Osobom poruszającym się w stylistyce jazzowej Erica Truffaza przedstawiać nie trzeba. To artysta wywodzący się z tradycji free jazzu, choć otwarty na inne gatunki muzyczne. Truffaz równie dobrze czuje się w kombinacji jazzu i rocka, czy improwizacji wykorzystujących elementy rapu, drum'n'bassu czy nawet popu. Formacja Truffaza eksperymentuje z dźwiękiem, odrzucając konwencję i wyznaczając nowe tendencje brzmieniowe. Dla lubelskiej publiczności zespół wykonywał głównie utwory z najnowszych płyt „In Between” i „Mantis”. To, co najbardziej urzeka mnie w tej muzyce, to odejście od popisowości i kontemplacja ciszy. Skupienie się na tym, co między dźwiękiem. I zachwycająca celebracja brzmienia.

Na głosy krytyczne, że nieciekawy i zbyt jednostajny, odpowiem: był to po prostu bardzo dobry koncert. Choć dynamiczny, to jednak pokazujący, że muzyka to coś więcej niż tylko widowisko.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).