Pierwsze skrzypce

Jeszcze 5 minut czytania

 ANDRZEJ BIEŃKOWSKI [malarz, pisarz, twórca Muzyki Odnalezionej]

Skrzypce Nikifora

W folklorze polskim skrzypce są instrumentem fundamentalnym i to niezależnie od epoki. Musimy pamiętać o różnorodności tego instrumentu. Trudno mówić o skrzypcach w klasycznym rozumieniu tego słowa. W przeszłości były gęśle, fidele płockie, suki biłgorajskie, mazanki, złupcoki. To wszystko oczywiście tylko warianty skrzypiec.
Momentem przełomowym była II wojna światowa. W masowych ilościach pojawiły się skrzypce z Niemiec. Armia radziecka, która po zwycięstwie cofała się z Berlina, przywoziła z terenów Niemiec jako trofeum wojenne skrzypce. Wiele z nich trafiło na polską wieś – żołnierze sprzedawali je za bezcen. Nagle prości muzykanci, którzy samodzielnie wytwarzali swoje instrumenty, zostali wyposażeni w skrzypce na bardzo przyzwoitym poziomie.

Osobny rozdział to wiejscy skrzypkowie. Nigdy nie zapomnę opowieści znakomitego skrzypka pana Cieślika, rocznik 1919. Tak bardzo chciał grać na skrzypcach, że zabrał matce kijankę – przyrząd do prania bielizny. Stały się one bazą dla samodzielnie wykonanego przez niego instrumentu. Nie mogę też nie wspomnieć Kazimierzu Meto.
Był to genialny skrzypek, którego dorobek nie został zupełnie opisany ani wydany. Kiedy go poznaliśmy z żoną, był umierający. Postanowiliśmy, że zrobimy wszystko, aby ocalić jego spuściznę, dlatego założyliśmy wydawnictwo. Jeśli mam go z kimś porównać, będzie to Nikifor. Kazimierz Meto podobnie jak on był ułomny, wyszydzany, podobnie jak Nikifor genialny. Nigdy nie słyszałem tak ekspresyjnych kreacji mazurków, jak w jego wykonaniu. Była w nim wielka pokora, skromność, nawet wtedy, kiedy do jego domu zaczęli zjeżdżać ludzie, by uczyć się u niego grać.

Nie zapomnę jednych odwiedzin, kiedy Kazio był już sławny, dostał nagrodę Kolberga. Nikt się już z niego nie śmiał ani nim nie pogardzał. Siedział pod kioskiem i mówił: „Panie Andrzeju, ja to jestem sławny na całą parafiję. Aż mnie pod Sierpc zaprosili”. Po chwili dodał: „I ja to jestem najlepszym pastuchem w tej parafiji. Nikt tak krów nie wypasa jak ja”.



STANISŁAW SOYKA
[muzyk, kompozytor, wokalista]
Skrzypce Chrystusa Frasobliwego i Janka Muzykanta


Uczyłem się grać na skrzypcach dwanaście lat. Rozpocząłem w szkole muzycznej w Gliwicach, w liceum muzycznym w Katowicach. Potem pojawił się fortepian jako instrument dodatkowy. Akademię Muzyczną kończyłem na wydziale jazzu. Nie myślałem o tym, żeby kontynuować grę na skrzypcach na poziomie akademickim z prostego powodu. Bardzo przywiązałem się do śpiewu, bo śpiewam od dziecka – moi rodzice byli bardzo muzykalni. Śpiewałem już jako mały chłopiec w naszej parafii śśw. Piotra i Pawła w Gliwicach. To doświadczenie miało też inny wymiar – zanim dziecko zagra na skrzypcach dźwięk, któremu można przyporządkować wartość muzyczną, mija sporo czasu – same aspekty manualne w pracy na skrzypcach zabierają parę lat. A ja nie byłem zbyt pracowitym uczniem.

Jeśli mówimy o skrzypcach, muszę przywołać jedną historię związaną z moim dyplomem. Składał się z dwóch części: pierwsza – sonata i kaprys, druga – koncert Wieniawskiego. W pierwszej grałem moją ukochaną sonatę Telemanna (uwielbiam muzykę niemieckiego i francuskiego baroku – żadna inna nie wprawia mnie w tak podniosły nastrój). Wracając do sonaty – znałem ją dość dobrze, ale w czasie dyplomu przed drugą częścią dopadły mnie wątpliwości. Postanowiłem, że będę „grać Telemannem” – tak długo, aż mi się wszystko przypomni. Trwało to może osiem, może szesnaście taktów, zanim wpadłem na właściwy tor. Wyszło chyba dobrze, bo nie musiałem grać trzeciej części, a za całość dostałem piątkę. Mój wspaniały profesor, Tadeusz Borkowski, po tym właśnie egzaminie powiedział mi: „Ojstrachem to ty nie będziesz. Masz piękny ton, ale powinieneś studiować kompozycję, bo potrafisz improwizować”. Posłuchałem go i rozstałem się ze skrzypcami w rozumieniu akademickim. Po czasie do nich powróciłem. W 1986 roku nagrywałem płytę w Anglii i postanowiłem je wykorzystać jako element kolorystyczny.

Żartuję, że moja gra na skrzypcach jest skrzyżowaniem gry Chrystusa Frasobliwego i Janka Muzykanta, a mam na to pewien patent. Jestem uczulony na wysokie tony – nie mogę na przykład słuchać fletu piccolo, dlatego używam strun od a do g. Udało mi się wypracować ton będący wypadkową moich muzycznych preferencji i przyzwyczajeń. Gram col legno, a więc prawie na granicy drzewca, bardzo lekko i subtelnie pociągając smyczkiem, bez wibracji. Jak widać, można obyć się bez struny e…

arch. Towarzystwa Wieniawskiego



OLGA KOZIEROWSKA [dziennikarka TVN 24 i Radia PiNJ]
Kobiece skrzypce


Jak większość dzieci początkowo nie zdawałam sobie sprawy z tego, co oznacza chodzenie do szkoły muzycznej. Instrument nie był zabawą, tylko poważnym obowiązkiem. Dzieci uczęszczające do szkoły muzycznej nie mają wakacji ani ferii. Nie ma mowy o odpoczynku od grania. Trzeba nieustannie ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy. Z jednej strony to na pewno szybkie pożegnanie z dziecięcą beztroską. Z drugiej – przyspieszony kurs z tego, co nazywamy poczuciem obowiązku. Jeśli chce się być dobrym instrumentalistą trzeba do grania podchodzić trochę jak do sportu: nie będzie wyników bez wytężonego treningu. Jeśli nie gra się na skrzypcach regularnie, palce nie „biegają” tak jak powinny. Wówczas nie ma mowy o żadnym postępie.

W moim przypadku nie było mowy o tym, żebym zdawała na akademię do klasy skrzypiec. Wszystko przekreśliło wrodzone zwyrodnienie ścięgien, które ujawniło się w liceum. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy choroba dała o sobie znać. Grałam wówczas „Koncert G-dur” Mozarta, kiedy palce lewej ręki – a więc tej bardziej newralgicznej w przypadku skrzypiec – zaczęły mi zwyczajnie drętwieć. Konsultacje lekarskie w Poznaniu nie pozostawiały złudzeń. Operacja nie dawała mi gwarancji na stuprocentowe powodzenie, wręcz mogła jeszcze bardziej zaszkodzić. Skończyłam II stopień szkoły muzycznej, świetnie zagrałam dyplom. Ale wiedziałam, że dalej nie mogę się kształcić jako skrzypaczka. Na rok zupełnie zarzuciłam grę na skrzypcach. Nie chodziłam nawet do filharmonii czy do opery. Potem, stopniowo, zaczęłam wracać do gry.

Moje skrzypce darzę wielkim sentymentem, wręcz uczuciem. Te, które towarzyszą mi od kilkudziesięciu już lat, rodzicie kupili mi od pewnego Ukraińca. Żeby zweryfikować ich wartość i jakość, udaliśmy się do lutnika. Od razu chciał je od nas odkupić. (śmiech). Uwielbiam je, bo są niepowtarzalne, stworzone bardzo „pod kobietę”. Są lekkie, świetnie leżą i mają subtelny gryf. Ten, kto je tworzył musiał zrobić je dla kobiety.

arch. Towarzystwa Wieniawskiego



MAGDA MIŚKA-JACKOWSKA [dziennikarka RMF Classic]
Perfekcyjnie albo wcale


Grałam na skrzypcach dziewięć lat, dziewięć miesięcy, dwadzieścia jeden dni i dziesięć godzin. Po ostatnim egzaminie wzięłam je do rąk jeszcze tylko raz – aby sympatyczny pan przybył pieczątkę, umożliwiającą wyjazd z moim oficjalnie wiekowym instrumentem na warsztaty muzyczne do Niemiec. Tam zaś, z zupełnie niezrozumiałych powodów, błyskawicznie wpisałam się… na listę chórzystów.

O trudach bycia młodą skrzypaczką mogłabym pisać i pisać, wspominając godziny ćwiczeń, wprawek i stres szkolnych popisów. Mogłabym się żalić, że kiedy rodzice decydowali o wyborze tego, a nie innego instrumentu, byłam za mała, aby reagować świadomie. Ale takich wspomnień ludzie mają mnóstwo. I wcale nie są najważniejsze. Dziś skrzypce pozostają dla mnie przede wszystkim lekcją wrażliwości.

Cieszyńska szkoła muzyczna, położona na malowniczym Wzgórzu Zamkowym, jest wyjątkowo pięknym miejscem. Pani profesor była boleśnie dokładna. Nikt w rodzinie nie może dojść, po kim odziedziczyłam taką fanatyczną wręcz pedantyczność. Dziś sądzę, że to chyba po niej… Uczyła mnie, że trzeba być zawsze świetnie przygotowanym i że drobiazgi mają znaczenie, a ja potem już nigdy nie mogłam się tego pozbyć. To zaskakujące, że właśnie to wyniosłam z długich godzin ćwiczeń, a nie sprawność instrumentalisty.

Jednym z najpiękniejszych doświadczeń było oczywiście wydobywanie z nut, które powoli uczyłam się czytać, melodii, jakie znałam. A znałam ich sporo. Moi rodzice są muzykami, ojciec śpiewakiem-tenorem ze słuchem absolutnie utrudniającym życie uczennicy, która chciała się prześlizgnąć przez szkołę. Z drugiego końca mieszkania (w bloku!) potrafił usłyszeć, który konkretnie dźwięk gram nieczysto. I ładnie postawionym głosem zmuszał mnie do poprawki. Zazdrościłam koleżankom i kolegom, których rodzice nie słyszeli tak doskonale, za to zachwycali się swoimi pociechami do szaleństwa. Wzruszało mnie, kiedy zagrałam coś naprawdę dobrze. I wtedy grałam to w kółko, udając, że jestem wybitną skrzypaczką. Że nią nie zostanę, to było jasne od początku. Bo grać na skrzypcach, to grać perfekcyjnie albo wcale. A ja przecież jestem perfekcjonistką. Skrzypce mnie tego nauczyły.

arch. Towarzystwa Wieniawskiego



MAŁGORZATA KREJ
[pedagog, muzykoterapeuta]
Instrument jak zagadka


Od dziecka bardzo dużo występowałam. Publiczne występy wcale mnie nie tremowały. Wręcz przeciwnie – chciałam występować jak najwięcej i najczęściej.

Wtedy też ujawniły się moje „zdolności” pedagogiczne. Jako dwunastolatka chętnie uczyłam inne dzieci gry na skrzypcach – za przysłowiową tabliczkę czekolady. Sama muzykę klasyczną zamieniłam na folkową. Założyłam Kapelę ze Wsi Warszawa, z którą występowałam przez trzy lata. To był bardzo ciekawy i intensywny czas. Braliśmy udział w wielu festiwalach, m.in. w Nowej Tradycji, gdzie w 2003 roku zdobyłam nagrodę indywidualną jako instrumentalistka.

Kilka lat później zdecydowałam się na otwarcie przedszkola, w którym jedną z najważniejszych działalności jest aktywizacja muzyczna dzieci. Nie muszę mówić, na jakim poziomie jest edukacja w polskich szkołach i jak ważne jest zaszczepienie bakcyla muzyki w odpowiednim momencie rozwoju dziecka.
Aktywne granie na skrzypcach siłą rzeczy zeszło na plan dalszy, ale wszystko to kwestia świadomości posiadanych priorytetów. Aby grać naprawdę dobrze, trzeba skrzypcom podporządkować wszystko. Na przynajmniej dobrą formę trzeba pracować godzinami.

Wykształcenie pomaga mi odkryć, czy dziecko ma zdolności muzyczne – i nie muszą to być od razu umiejętności gry na skrzypcach, ale szeroko rozumiane zdolności typu wyczucie rytmu, słuch muzyczny itp. Skrzypce jako instrument są dla dzieci czymś zupełnie innym niż np. fortepian. Pociągają je przede wszystkim dlatego, że należą konkretnie do jednej osoby, że przynosi się je na zajęcia, wydobywa z futerału. W oczach dzieci skrzypce są czymś własnym, osobistym.

Aby potrzymać czyjeś skrzypce, trzeba o to poprosić ich właściciela. Jest coś jeszcze, co sprawia, że dzieci uważają, że to instrument magiczny. Fortepian ma mnóstwo klawiszy – białych i czarnych, a tyle dźwięków. Skrzypce mają tylko cztery struny i jakiś dziwny smyczek. Jak zrobić, żeby grały tak wiele dźwięków jak fortepian? Oto dylematy i zagadki, z jakimi boryka się przeciętny przedszkolak…

arch. Towarzystwa Wieniawskiego



ANETA TODORCZUK-PERCHUĆ [aktorka]
Manicure hybrydowy


Miałam siedem lat, kiedy zaczęłam uczyć się grać na skrzypcach i miało to częściowo związek z moją osobowością. Nie byłam dzieckiem „szczupłym” w tym sensie, że nie chodziłam po drzewach, nie biegałam po podwórkach. Siedziałam w domu i słuchałam muzyki (jako kilkuletnie dziecko – Czesława Niemena). Zwróciło to uwagę moich rodziców. To ważne, bo nie pochodzę z muzykalnej rodziny. Postanowili więc wysłać mnie do szkoły muzycznej. Nie zapomnę wyjazdu do Łańcuta na kursy instrumentu. Było tam mnóstwo małych-starych geniuszy i mamusie, które przeżywały każde pociągnięcie smyczkiem. To było groteskowe – małe dzieci w parku grające dorosły repertuar. Proszę sobie wyobrazić małe rączki, drobną posturę, wygrywające patetyczne tony.

Moje podejście do skrzypiec zmieniło się w szkole średniej. Zaczęło mi zależeć, co było też zasługą mojego profesora Andrzeja Boruszewskiego. Był wspaniały, bo zawsze zachęcał mnie do tego, żebym próbowała gdzieś dalej niż tylko w Białymstoku. To dzięki niemu zaczęłam myśleć o tym, żeby zdawać do Akademii Muzycznej do Warszawy. Zaczęłam się intensywnie przygotowywać się do egzaminów. Chciałam zagrać „Poemat” Chaussona – specjalnie z tego powodu sprowadziłam do tego utworu partyturę, bo nie było jej w naszej bibliotece. Gdzieś w ostatniej klasie w moim życiu pojawił się teatr. Na pół roku przed decydującym egzaminem doszłam do wniosku, że nie dam rady przygotować się do dwóch tak poważnych egzaminów na Akademię Teatralnej i Muzyczną. Wybrałam aktorstwo.

Kiedy teraz po latach myślę o swojej decyzji o porzuceniu skrzypiec, dochodzę do wniosku, że nie popełniłam błędu. Skrzypce są instrumentem samotnym, potwornie intymnym. Skrzypek jest zawsze sam, nawet jak gra z orkiestrą. Jestem osobą towarzyską i potrzebuję. Dziś myślę, że ćwiczenia były kiedyś dla mnie taką mordęgą, bo wymagały najwyższej samotności, konfrontacji nie tylko z samym sobą, ale i własnymi palcami. Aktor ma nieustanne kontakt z drugim człowiekiem, jego praca to interakcja – inaczej niż muzyka.

Niczego nie żałuję. (po chwili) Jest coś jeszcze. Po latach gry na skrzypcach i reżimu krótkich paznokci, wreszcie mogę pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa na dłoniach. Kilka tygodni temu zrobiłam sobie manicure hybrydowy w szalonym kolorze. Ręce eks-skrzypaczki klasycznej mają teraz iście rock’n’rollowy wygląd.

arch. Towarzystwa Wieniawskiego


ZBIGNIEW WODECKI
[wokalista, skrzypek, trębacz]
Ręka w kształcie skrzypiec


Dorastałem w rodzinie muzyków: mama była śpiewaczką, sopranem koloraturowym, siostra wiolonczelistką, ojciec trębaczem. Naturalne więc, że muzyka towarzyszyła mi od dziecka. Już w wieku pięciu lat byłem bywalcem w filharmonii. Dziś nie wyobrażam sobie że mógłbym wzrastać w innych niż muzycznych warunkach. Sam wybór pierwszego instrumentu nie był wcale oczywisty. Na początku, wzorem ojca, próbowałem grać na trąbce – okazało się jednak, że jest zbyt ciężka i skomplikowana… Skrzypce nie okazały się wcale prostsze. Same nie grały, w dodatku trzeba je było nastroić, w grę włożyć sporo siły…

Jako małe dziecko nie miałem świadomości że literatura skrzypcowa to kosmos – jest w niej tyle wspaniałych utworów, w które, aby zagrać, trzeba włożyć mnóstwo pracy. Aby dość do pewnego poziomu, trzeba po prostu ćwiczyć. Nie każdy przecież może nawet marzyć o koncercie Brahmsa – do tego trzeba mieć nie tylko predyspozycje techniczne, ale dużo grać. Dla dziecka oznacza to koniec beztroski. Nie ma czasu na piłkę, zabawy i przyjemności. Nie ma miejsca na wolny czas, bo cały czas zajmują ćwiczenia. Ćwiczenia, które są potwornie wyczerpujące i męczące. Skrzypkowie mają skrzywienia kręgosłupa albo zwyrodnienia stawów. Jako dziecko wymyśliłem patent na to, jak nie wychodzić z wprawy podczas snu. Do tej pory, kiedy śpię czy leżę, trzymam rękę w ten charakterystyczny dla skrzypków sposób. Odruch zamienił się w przyzwyczajenie, dzięki któremu nawet po tych kilkudziesięciu latach nie wyszedłem z wprawy.

Jestem skrzypkiem. Do tej pory nim się czuję. Oprócz klasycznego repertuaru, jeszcze w czasie studiów grałem też repertuar estradowy – występowałem w paryskiej Olimpii z Ewą Demarczyk, Skaldami. Okazało się, że dzięki skrzypcom mogę zarabiać pieniądze, ale i nawiązać kontakt z publicznością. Ćwicząc na przykład koncert Karłowicza wiedziałem, jak chcę, żeby brzmiał, jak chcę, żeby zareagował na niego słuchacz. Klasyczne utwory np. na dyplomie grałem bez większych problemów – mimo że nie miałem już tyle czasu na to, być porządnie ćwiczyć. Skrzypce weszły mi w palce.

Niech mnie pani nie pyta, czy w szkole byłem pracowity. (po chwili) Nie byłem. Dlatego, jak zacząłem grać z Ewą Demarczyk, nie miałem czasu na doskonalenie repertuaru klasycznego. Dlatego, jeśli chodzi o skrzypce, sam dla siebie jestem najsurowszym krytykiem.

Moje skrzypce… Polecono mi kiedy skrzypce, na których grał profesor Bruczkowski – 170-letnie, manufaktura niemiecka. Jakie one miały brzmienie… Grały tak, że miałem wszystkich pod sobą. Ktoś mnie kiedyś namówił, żebym poszedł wyczyścić podstrunnik. Oddałem instrument do znajomego lutnika. Niestety, on zrobił coś jeszcze – gmerał w ich duszy. Zamordował je w całości.

Nie powiem pani, kto to był. Powiem tylko, że cały czas na nich gram.

arch. Towarzystwa Wieniawskiego



SEBASTIAN KARPIEL-BUŁECKA [muzyk, wokalista]
Dziura w skrzypcach


Dziennikarze rzadko interesują się instrumentem, na którym gram. Bardziej obchodzi ich, kim jestem. Pani od Wieniawskiego? Acha… I co by pani chciała wiedzieć? Skrzypce? Gram od trzeciej klasy podstawówki, zacząłem się uczyć u sąsiada, jak miałem 9 lat. I tu uprzedzę pani pytanie: nigdy nie chodziłem do szkoły muzycznej. Z jednej strony żałuję, bo umiałbym grać z nut. Ale z drugiej strony przecież nic straconego. Zawsze mogę się nauczyć. Bo teraz wszystko gram ze słuchu – raz lepiej, raz gorzej. Myślę, że szkoła muzyczna zniszczyłaby we mnie to, co zakopiańskie, naturalne. W kapeli góralskiej zacząłem od muzyki Karpat – rumuńskiej, węgierskiej. W tym typie grania oprócz brzmienia – bardziej ostrego i przenikliwego – inna jest też technika trzymania instrumentu. Klasycznie nadgarstek jest zawieszony, górale potrafią czasem złapać skrzypce w połowie…

Na Podhalu skrzypce to stadność. Nie do pomyślenia są występy solowe, co ma związek z archetypicznym wyobrażeniem tego instrumentu. Jeśli myśli się o skrzypcach, to takie myślenie odsyła do klasycznego składu kapeli: dudy i skrzypce. Z czasem rozrósł się on do składu 3 skrzypce plus wiolonczela. Jak pani widzi, skrzypce – nawet w triadzie – i tak dominują.

W kapeli góralskiej liczy się przede wszystkim śpiewność. Nie jest tak, że jeden instrument jest bytem autonomicznym. Wszyscy muszą działać razem, bo muzyka podhalańska nie jest najbardziej odpowiednia, by wyrażać w niej indywidualność. Jest prymista – a więc ten, który podaje ton i są sekundziści, którzy ten ton podchwytują. Jeśli chodzi o mnie, granie zespołowe nauczyło mnie wszystkiego. Naprawdę, trudno o lepszą szkołę.

Moje skrzypce? Ha, ha, ha, nie są to złóbcoki [legendarne strunowe podhalańskie instrumenty na których wedle przekazów miał grać Sabała – przyp. MN] – jakby pewnie pani chciała, a skrzypce wydziergane przez Wojciecha Topę. To wspaniały lutnik – zrobił na przykład skrzypce panu Andrzejowi Konstantemu Kulce. Moje nie są egzemplarzem pokazowym – niech mi pani wierzy. Brzmią niesamowicie, ale wizualnie są ruiną. Obdarte, pokiereszowane, z dziurami po bokach. Lepiej, żeby Wojtek ich nie oglądał, tylko słuchał…



VADIM BRODSKI [skrzypek, laureat Konkursu Wieniawskiego z 1977 r.]
Zawodowstwo

Jak zaczął Pan grać na skrzypcach?

Na początku matka bardzo chciała, żebym grał na fortepianie. W szkole, do której uczęszczałem, miesięczne czesne wynosiło 6 rubli. To była dla mojej rodziny astronomiczna kwota. Postanowili, że będę uczył się grać na skrzypcach – te kosztowały 3 ruble. Teraz cieszę się, że to były skrzypce, bo był np. puzon, za który płaciło się 2,7 rubli, trąbka chyba 2,3 ruble (śmiech).

Czy kocha Pan skrzypce?
Być może. Dziś większą frajdę sprawia mi granie na fortepianie. Nie mam jednak odpowiedniej techniki, ale radzę sobie harmonicznie. Do skrzypiec trzeba mieć dużą „łapę”. I nie jest tak, jak wydaje się niektórym, że trzeba mieć długie palce. To owszem, ma znaczenie, ale istotniejsze jest to, co pod palcami – szerokie poduszeczki. U kobiet to oczywiście wygląda gorzej. Dlaczego to „wykończenie” palców jest tak ważne? Szerokie zakończenie pod palcami umożliwia łatwiejsze chwycenie dwóch strun jednym palcem.

Triumfował Pan w 1977 roku w Poznaniu…
Zwycięstwo w Konkursie Wieniawskiego było dla mnie furtką na cały świat. (po chwili milczenia) Tak mi się przynajmniej na początku wydawało. Zaraz po moim triumfie ta furtka została skutecznie zamknięta przez władze sowieckie. Po tym, jak zwyciężyłem w Poznaniu postanowiłem, wbrew radom moich przyjaciół, zamiast ruszyć w europejskie tournee, pojechać do domu. Pochwaliłem się mojej rodzinie i przyjaciołom i… na pięć lat stałem się tzw. niewyjezdnoj. Dostałem zakaz podróżowania. Paradoksalnie dzięki temu byłem bardziej obecny w Polsce, gdzie regularnie koncertowałem. Wówczas moje honoraria wynosiły 19 dolarów. Nie mówmy więc, że kiedyś było lepiej niż jest teraz.

To Pana skrzypce? Są cenne?
Nie chcę o tym mówić.

Gra Pan na nich na codziennie?

Tak, od 25 lat. Dlaczego mówi pani szeptem?

Bo nie chce Pan o nich mówić. (Brodski się śmieje)

Czy ma Pan zaufanego lutnika?
Tak. Ale czasami, kiedy jest się za oceanem, idzie się do pierwszego poleconego i mu je się zostawia.

Pytam dlatego, bo Zbigniew Wodecki opowiadał mi o tym, jak jeden lutnik zniszczył mu skrzypce.
Znam tę historię. Znam nawet nazwisko tego kogoś. No cóż… Lutnicy często zapominają o tym, że w skrzypcach liczy się brzmienie, a nie wygląd.

Co Pan kocha grać?
Jestem zawodowcem. Jeśli dziś gram koncert Wieniawskiego, on jest moim ukochanym kompozytorem. Jeśli jutro gram koncert Brahmsa, on jest moim ukochanym kompozytorem. Często jest tak, że gra się to, czego chce publiczność. Kilkanaście lat namawiałem dyrektora jednej z włoskich filharmonii, żeby zagrać koncert Szymanowskiego. Za żadne skarby nie chciał się na to zgodzić.



opr. MARTA NADZIEJA

Materiał pochodzi z „Głosu na Wieniawskiego” – codziennej gazety konkursowej wydawanej przez Towarzystwo Muzyczne im. Henryka Wieniawskiego we współpracy „Głosu Wielkopolskiego” oraz dwutygodnik.com.