Na scenie staję się inny

Rozmowa z Jean-Louisem Costesem

Jestem artystą undergroundowym, czyli takim, który od widowni spodziewa się zarówno nieposkromionych okrzyków aprobaty, jak i zdzielenia przez głowę. Na moich występach nie ma ochrony, która mogłaby złapać delikwenta i obezwładnić

Jeszcze 4 minuty czytania

KAROLINA SULEJ: Kiedy dowiedziałam się o Twoim występie, pomyślałam – ciekawe, w jaki sposób będziesz chciał zaszokować polską widownię. Będziesz wymiotował? Udawał kopulację? Biczował się? Ciął? Tymczasem na scenę wyszedł szczupły pan po czterdziestce, w czarnych sztruksach i T-shircie oraz butach, po których znać było, że przechodziły kilka sezonów, i zaczął recytować. Naprzeciw stał mikrofon i stojak z fragmentami tekstów z „Justyny”. Cały spektakl stanowiły słowa de Sade’a. Istotne stawało się to, jak je interpretowałeś. Cała praca była po stronie wyobraźni. Żadnych radykalnych aktów. Nie chcesz już szokować?
JEAN-LOUIS COSTES: Ależ nie. Scena wciąż jest dla mnie miejscem wytrącania z równowagi widowni, która określonych działań na tej scenie oczekuje. Ale chciałem przede wszystkim sprawdzić siebie. Zobaczyć, czy potrafię stworzyć spektakl bez moich zwykłych środków wyrazu – bez muzyki, bez rekwizytów, bez alkoholu. Nigdy nie piję na co dzień, ale piję zawsze w czasie występów. Wchodzę na scenę i wypijam tyle alkoholu, ile tylko mogę. To dla mnie rodzaj szamańskiego rytuału. Każdy występ jest bardzo cielesny, fizyczny. Nie jest jednak tak, że wszystko dzieje się „naprawdę”. To teatr. Seks, fizjologia, agresja – wszystko jest tam odgrywane.
Warszawska widownia oczekiwała obrazoburstwa, transgresji i skonfrontowania się ze wszystkim, co wypisuje się na mój temat w internecie. A ja chciałem zaszokować tym, że tego właśnie nie zrobię. Że widownia zrobi to za mnie w swoich głowach. A wszystko z pomocą słów Sade’a. Ważny jest też kontekst wystawy, na zakończenie której występowałem. Sade to ostatni akord rokoka. Ten najmroczniejszy. Chciałem go tak ożywić, żeby zawładnął przestrzenią, wyparł wszystko inne. Udało się to dzięki rewelacyjnemu nagłośnieniu. Każde moje słowo zdawało się docierać wszędzie. To było jak bardzo sprośne kazanie w ogromnej katedrze.

Ludzie, który pojawili się na widowni byli dla ciebie zaskoczeniem?
Oczywiście. Nie spodziewałem się takiej elegancji i klasy. Jestem artystą undergroundowym, czyli takim, który od widowni spodziewa się zarówno nieposkromionych okrzyków aprobaty, jaki i tego, że ktoś mnie zdzieli przez głowę. Na moich występach nie ma ochrony, która mogłaby złapać delikwenta i obezwładnić. Chociaż ostatnio występowałem w klubie, gdzie akurat ochrona była wszędzie, a i tak dostałem trzema butelkami po twarzy. Dobrze, że dużo się poruszam na scenie, trudno mnie trafić. Widownia ma czasem dziwne pomysły na współuczestnictwo w show. Na przykład poprzez akty agresji. To bardzo punkowe.

Jean-Louis Costes

Ur. 1954, francuski undergroundowy performer, muzyk, aktor (m.in. „Nieodwracalne”), filmowiec i pisarz, nazywany francuską wersją GG Allina, chociaż uprawiany przez niego gatunek muzyczny to noise, a nie hardcore punk. Karierę rozpoczął pod koniec lat 80. w zespole Suckdog, z którym wystawiał porno-opery. Po jego rozpadzie pozostaje w nieustającym solowym tournee po Stanach i Europie wystawiając własne show o tak uroczych tytułach jak „Les Petits Oiseaux Chient”, zajmujące się cielesnością i dyskutujące ze społecznymi tabu. Dystrubucja kilku jego albumów jest we Francji zakazana ze względu na obsceniczność. Wśród jego fanów jest Thurston Moore z Sonic Youth.

Określiłbyś się jako artysta punkowy?
Określiłbym się jako artysta undergroundowy, ale to nie znaczy, że czuje się częścią jakiejś wspólnoty. W swojej sztuce jestem bardzo osobny. Nikt nie robi tego, co ja i na takie sposoby, co ja. Wystawiam przedstawienia, piszę książki, nagrywam filmy, a to wszystko głównie w pojedynkę. Nikt nie odpowiada za mój PR, za mój wizerunek. Nie mam managementu, wytwórni. Zacząłem kręcić filmy, kiedy uznałem, że fajnie by było nagrywać przedstawienia. Założyłem stronę internetową, bo nie chcę, żeby jedyne, co można o mnie znaleźć w internecie to opisy procesu, w którym jestem stroną pozwaną. Odstawałem od innych artystów pod koniec lat 80. Wszyscy słuchali wtedy muzyki typu industrial, ubierali się na czarno i ryczeli do mikrofonu: śmieeeeerć. Wyobraź sobie mnie, który wychodzi na scenę i śpiewa cienkim głosikiem jakieś zabawne teksty o seksie, a potem wydaje płyty z, fuj, kolorowymi, okładkami. Wszyscy chcieli mnie zabić.

Dzisiaj scena jest dużo bardziej pomieszana. Nagrywam muzykę, którą określa się jako noise, więc czasem jest zapraszany na festiwale noise’owe. Gram na scenie, moje występy mają strukturę dramatyczną, więc jestem też zapraszany na festiwale teatralne. W moich przedstawieniach często pojawia się nagość, więc jestem też zapraszany do klubów go-go. Ponieważ drwię z poprawności politycznej i generalnie lubię „hardkor”, jestem też zapraszany na koncerty punkowe. Czasem zdarza się także, że to, co robię, dostaje się w ramy sztuki oficjalnej, do państwowych galerii – jako kuriozum.
Ale wszędzie okazuje się, że dana widownia spodziewała się czegoś zupełnie innego. Wielbiciele noise chcieli, żebym ponury stał w kapturze, za konsoletą i przekręcał gałki, podczas gdy za mną będą szaleć stroboskopy. Fani teatru chcieli zobaczyć sztukę, która opowiada historię, a nie faceta, który wykonuje rzeczy, które można zobaczyć w filmach z czerwonym kwadracikiem i jeszcze na dodatek drwi sobie z tego. Ci, którzy spodziewali się zobaczyć na scenie mokrą fantazję, dziwią się widząc, że nagość w moich występach jest kompletnie aseksualna, nie służy podnieceniu. Punkowcy uważają, że za dużo w tym wyrafinowania. Wielkie galerie nie tratują mnie poważnie. Nawet moje własne dziecko mówi, że tata robi gros-betises, czyli wielkie głupstwa, bo zupełnie nie umie stworzyć sobie definicji mojej profesji. Nie chodzę do biura jak inni tatusiowie. Pewnie moja córka by chciała, żeby tak było. Nie czułaby wtedy, że jest inna niż jej rówieśnicy. Nie wiem, czy chce jej przekazywać swoje własne niedopasowanie.

J-L Costes w trakcie performance'u
/ fot. Yukiko

Na początku kariery działałeś ze swoją ówczesną żoną Lisą – artystką, pisarką i feministką. Mieliście zespół Suckdog i jeździliście w trasy wystawiając noisowe porno-opery. Wasz związek był niesłychanie romantyczny i burzliwy, ale z tego, co widać na twojej stronie internetowej, nadal się przyjaźnicie. Lisa napisała tam: „Rodzina Costesa była mieszczańska i katolicka. Dwóch braci Jean-Louis popełniło samobójstwa, a trzeci wyemigrował, z czego wnioskuje, że Jean nie miał łatwego dzieciństwa. Cokolwiek złamało ducha jego braci, jego samego tylko wzmocniło. Stał się butny i uparty. Nikt nie mógł go zatrzymać”.
To naiwne psychologizowanie. Nie można wszystkiego tłumaczyć rodziną i wychowaniem. Nie sądzę, żeby to mnie ukształtowało. Mój ojciec był wojskowym. Można więc powiedzieć, że stałem się artystą dlatego, żeby się przeciwko niemu zbuntować. Ale cały blok, w którym mieszkaliśmy był pełen wojskowych. I większość tamtejszych dzieci wcale nie wybrała drogi artystycznej. Z tego, że jest się w armii, nie wynika też konstrukcja osobowości. Mój ojciec był surowy i wymagający, ale nie dlatego, że był wojskowym. Sąsiad z naprzeciwka, też wojskowy, był delikatniejszym człowiekiem, jakiego znałem.
Oczywiście to, że mam tatę wojskowego wpłynęło na to, jakim jestem człowiekiem. Tak samo fakt, że moja rodzina jest katolicka. Że mój dziadek był emigrantem. Że należeliśmy do klasy średniej, ale dziadek był z robotniczej. Że miałem rodzeństwo. Że sztuka była czymś, czego się w moim środowisku nie ceniło. Ale to złożone oddziaływanie. Nie da się tego zamknąć w jednym zdaniu.

fot. YukikoJaka jest opinia Twoich rodziców o tym, co robisz?
Nigdy nic nie widzieli, ale uważają, że jestem pornografem. Kiedy występowałem jeszcze z Lisą, mój ojciec powiedział, że nie dość, że jestem biedującym artystą wątpliwej konduity, to jeszcze na dodatek wykorzystuję własną żonę. Uważał, że to, co robię, jest nie do przyjęcia przede wszystkim dlatego, że robię sobie żarty. On zawsze był poważny. Jego ojciec był poważny. Miał wojenne traumę – traumę ubóstwa, traumę poczucia obcości. To wszystko przekazał mojemu ojcu. Ja już nie wziąłem tego ciężaru. Może dlatego tata nie umie mnie zrozumieć.

W swoich występach walczysz z różnymi społecznymi tabu.
Chcę po prostu zrobić dobry show. Z niczym nie walczę.

Nie prowokujesz?
Nie. Wchodzę na scenie o ustalonej godzinie, gram i schodzę o ustalonej godzinie. Prowokacją byłoby, gdybym ogłosił, że robię przestawienie, a potem na nie nie przyszedł. Albo podłożył bombę pod klub. Sztuka konceptualna jest prowokacją. Prowokacją jest niezrobienie czegokolwiek i zgarnięcie za to pieniędzy. Strasznie mnie to wkurza. Ja robię, ile tylko zdołam, za każdym razem.

Jean-Louis Costes
w warszawskiej Królikarni

Jean-Louis Costes wystąpił na zakończenie wystawy w warszawskiej Królikarni „Dama z pieskiem i małpką”, której tematem były współczesne odsłony estetyki rokoka. Performance dotyczył twórczości Markiza de Sade’a. Trudno o lepszego autora, który mógłby domykać wystawę o frywolnej obyczajowości rokoka. Trudno też znaleźć artystę, który mógłby dzisiaj lepiej jego twórczość interpretować. Albo nawet inkarnować. Costes kreuje na scenie teatr z ducha de Sade’a, tak przerysowany, jak teksty Markiza, i bliski ich zasadniczemu sensowi – krytyce społecznej. Plując, przeklinając, udając stosunek seksualny, obnażając się itp., Costes stara się walczyć z tym, co w nieco staroświecki sposób określa się mianem mieszczaństwa – z hipokryzją, pruderią, fałszywie pojętą poprawnością polityczną i zastanymi kanonami. Jego niekonwencjonalne, a dla niektórych kryminalne środki wyrazu spowodowały, że przez 13 ostatnich lat uczestniczył w procesie sądownym, pozwany o szerzenie nienawiści rasowej. Występ w Królikarni był jednym z pierwszych po wygraniu sprawy.

Jesteś świadomy tego, jaki wydźwięk polityczny czy społeczny mają Twoje show?
To co innego. Jestem świadomy do tego stopnia, że po latach pracy wiem, co gdzie pokazywać, żeby potem za bardzo nie oberwać. Na przykład jeśli we Francji połączyć jakkolwiek religię islamu z seksem, jest się martwym. Dosłownie. Z powodu takich mariaży można umrzeć w imię sztuki, stać się jej męczennikiem. Proszę bardzo. Co innego, jeśli zajmujesz się tematami, które nie wywołują takich napięć – wtedy mogą cię najwyżej trochę poturbować, powyzywać od pedałów i degeneratów, i tyle. Seks na przykład w ogóle nie wywołuje już wielkiego szumu. Jest przecież wszędzie. Zgodnie z literą prawa.
Dla niektórych prowokacją jest sam fakt, że moje show to żart, że nie jestem poważny, wygłupiam się. Mówią, że jestem chory albo nienormalny. Ale ja tylko robię show. Niektórzy tak żyją na co dzień. Obwiniają mnie za swoje własne myśli. Z Sadem było bardzo podobnie. To dobry artysta, więc wierzymy w to, co nam pokazuje, ale to przecież jedynie sztuka. Ludzie mają jednak problem z rozróżnianiem sztuki i rzeczywistości. Sztuka jest kneblowana. Może mówić o wszystkim, tylko nie o rzeczach, które są w danym momencie najbardziej palącą kwestią społeczną. Nie może dotykać „gorących kartofli”, chociaż to właśnie nimi przecież powinna się zajmować, to jej najważniejsze zadanie. A ponieważ uznaje się to za niebezpieczne, anarchistyczne, spycha się artystów na boczny tor, daje im się do zrozumienia, że powinni siedzieć cicho.

Konsekwencję jednej złej kalkulacji artystycznej ponosiłeś przez 13 lat.
To był najdłuższy proces w historii Francji. Na początku oburzył się jeden starszy pan, duży autorytet w środowisku intelektualistów, a zaraz za nim oburzyło się Stowarzyszenie Studentów Żydowskich, a potem to już naprawdę wszystkie organizacje antyrasistowskie Francji. Zaczął się w marcu 1997 roku.

Dlaczego się oburzyli?
Oskarżyli mnie o sianie nienawiści rasowej i namawianie do mordu. A wszystko z powodu jednej piosenki – „Livrez Les Blaches Aux Bicots” („Rzućcie białe kobiety Arabom”) – a konkretnie jej tekstu. W porównaniu do tego, co można dziś przeczytać w internecie, brzmi wyjątkowo niewinnie, ale to nie ma znaczenia. Znaczenie ma fakt, że jeśli by ktoś przez chwilę się zastanowił, jakim jestem artystą i dlaczego mogłem coś takiego napisać, nie pozwałby mnie do sądu. To oni kierowali się nienawiścią do mnie. Ślepą. Zostałem automatycznie skreślony. Internet dopiero wtedy raczkował i wciąż wszystko, co się tam pojawiało, było dokładnie oglądane i analizowane.
To była jedna z pierwszych spraw sądowych, które dotyczyły treści publikowanej w sieci. Nikt jeszcze nie wiedział „z czym to się je”, jak to oceniać. Ćwiczyli na mnie. Wyzywali mnie od nazistów. Teraz nikt nie wziąłby moich słów bez cudzysłowu. Po wpisaniu mojego nazwiska na YouTube pojawia się piosenka, w której śpiewam „pipi, kaka, pipi, kaka”. Kto weźmie na poważnie faceta, który śpiewa pioseneczkę o siusiu i kupce? Ale wtedy czułem się jak Józef K.
Najgorsze były te nieustanne pielgrzymki do sądu, ten wyrok, który wisiał mi nad głową i stał się częścią mojej codzienności, także artystycznej. Kiedy miałem wystąpić w Genewie, lokalna gazeta zapowiedziała, że przyjeżdża „trupa nazistów” i żeby powstrzymać ich przed występem. Przyjechała więc policja i powstrzymała nas. Jak policja potrafi. Dla niektórych ludzi stałem się więc potworem.
Na szczęście nie dla środowiska artystycznego, gdzie na porządku dziennym jest przyjmowanie wiadomości o atakowaniu twórców przez ludzi, którzy nie rozumieją sztuki. Sędziowie też jej nie rozumieją. Jak więc mają oceniać jej społeczną szkodliwość? Uważają, że sztuka undergroundowa tak się nazywa, bo uprawia się ją w piwnicach, które są jak jaskinie, a artyści chowają się tam i odprawiają jakieś rytuały. Na pewno satanistyczne. Poważnie! Byłem idealnym pionkiem w politycznej grze między lewicą a prawicą, między politycznym interesami różnych grup, ponieważ uważano, że jestem wariatem, że nie będę umiał się bronić, będę idealnym chłopcem do bicia. Ekstremiści nie żartują. Nie mają poczucia humoru. Lewica chciała mnie pobić, bo uznała, że zachowałem się jak rasista. Prawica chciała mnie pobić, bo uznała, że wyśmiewałem się z rasizmu.

fot. YukikoJak został uzasadniony korzystny dla Ciebie wynik?
Nie wygrałem dlatego, że według sędziów moja piosenka nie była rasistowska i antysemicka, na czym mi zależało. To najgorsze. Nie udowodniono też, że była antysemicka. Ale ironia losu polega na tym, że od początku procesu to nie miało znaczenia, jaka ona byłą, ponieważ w momencie składania pozwu był on już o trzy miesiące przedawniony. Pozwali mnie za późno, żeby mogło to mieć jakiekolwiek prawne konsekwencje. Sąd potrzebował 13 lat obrad, żeby zbyć mnie takim wynikiem. Nie mam na to słów. A poza tym i tak czuję, jakby została mi wymierzona kara. Karą było opłacanie prawnika przez wszystkie te lata.

Proces trwał 13 lat, ale pracujesz już od ponad ćwierć wieku.
Zacząłem karierę w 1988 roku. Przez wiele lat traktowałem to tylko jako hobby, na co dzień miałem „normalną” pracę. Studiowałem architekturę, a potem zatrudniłem się w biurze projektowym, jeszcze później zostałem freelancerem. Okazało się jednak, że gram za dużo koncertów, więc zrezygnowałem.

Brakuje Ci czasem tej „normalnej” pracy?
Brakuje mi projektowania. Budowanie domów to takie uziemiające zajęcie. Ściany, dach, beton, cement. To konkret, plan. A sztuka to pffffff, abstrakcja, odlot, brak kontroli. Architektura to obiektywny system, sztuka to bolesna subiektywność. Bolesna, bo nienawidzę prawie wszystkiego, co robię jako artysta. Zawsze jestem niezadowolony. A jak mierzyć skuteczność sztuki? Nie można skrytykować solidnej, prostej, betonowej ściany. Można skrytykować faceta, który nago robi na scenie wygibasy, jeśli nie widzi się tam nic więcej.

Jak wpadłeś na to, że mógłbyś stać się takim facetem?
Nie wiem. To był błąd. Grałem z kumplami w zespole hardcore’owym, ale czułem, że to za mało, żeby imponować dziewczynom i zacząłem wymyślać solowe show. Ale nie czułem powołania. Nie myślałem: tak, teraz będę artystą. Nie chciałem być performerem z lat 60., który na scenie dochodzi najważniejszych egzystencjalnych prawd.

Jesteś porównywany z szalonym punkowcem amerykańskim z lat 80., GG Alinem, znanym ze swoich radykalnych tekstów i równie radykalnych występów, podczas których rozbijał sobie piwo na głowie, łykał środki psychotropowe, ciął się i obrażał wszystko, co żyje.
Jest totalnie popieprzony. To, co ja robię „na niby”, on robił naprawdę. Wszystko sobie aplikował. Miał naprawdę świetny głos i dużą odwagę, ale głupio ją trwonił. Zniszczył się na własne życzenie. Umarł po przypadkowym przedawkowaniu heroiny. Jego znajomi robili sobie zdjęcia z jego trupem myśląc, że Allin tylko śpi. Dopiero następnego dnia po imprezie dotarło do nich, że nie żyje. To kiepski koniec, nie dla mnie. Zresztą Allin przedawkował w wieku 36 lat. Ja mam już 57, zbudowałem dom, spłodziłem córkę. Myślę, że taki lajfstajl mi nie grozi.

A skąd te tatuaże na Twoich rękach? Przypominają mi tatuaże henną.
Jako dwudziestolatek chciałem być hipisem. W wieku 21 lat, w porównaniu do moich rówieśników, byłem opóźniony w rozwoju. Nie byłym samodzielny, nie miałem dziewczyny, byłem strasznie naiwny. Postanowiłem więc opuścić dom rodzinny i udać się podróż. Do Indii oczywiście. Nie skumałem, że hipisi i podróże po oświecenie odeszły już do lamusa. Pojechałem. Poczułem się bardzo cool. Kiedy wróciłem do Francji zrozumiałem jednak, że się spóźniłem. Wszyscy już stali się punkami. Moje hinduskie tatuaże stały się śmieszne. Z takimi tatuażami nie mogłem być punkiem. Znów odstawałem. Byłem do tego szalenie nieśmiały, małomówny i wycofany. Miałem problem nawet z tym, żeby poprosić w sklepie o chleb. Po drodze do delikatesów ćwiczyłem, jak się odezwać. Dopiero na scenie się otwieram, staje się inną osobą. Dzięki temu, że jako artysta mogę przełamywać swoje najgorsze lęki, życie codzienne i towarzyskie przestało mnie przerażać. Dużo mówię, prawda?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.