„Habemus Papam – mamy papieża”, reż. Nanni Moretti

Błażej Hrapkowicz

„Habemus Papam” to nie kształtna filmowa wypowiedź, lecz nieforemna gadanina

Jeszcze 1 minuta czytania


Niepotrzebnie chyba polski dystrybutor stara się sprzedać film Nanniego Morettiego jako komediowy wariant historii „człowieka, który został papieżem” (w tym przypadku, jak można przeczytać na plakacie, zostać nim wcale nie chciał). Przybywa przecież publiczności, która potrafi przełknąć nieco odbrązowiony portret Kościoła. Ba, sukces wyborczy szafującego antyklerykalnymi hasłami Janusza Palikota dowodzi, że wiernopoddańczy afekt pod adresem biskupów przestaje być mile widziany. Poza tym u Morettiego rolę rzecznika Watykanu gra Jerzy Stuhr (mamy więc gwiazdę, w dodatku rodzimą), a film nie jest bynajmniej spadkobiercą antyreligijnych satyr Luisa Buñuela. Moretti preferuje bardziej przytulną ironię.

Bartosz Żurawiecki wspomniał na swoim blogu o zaplanowanej przez dystrybutora dyskusji, której skład i temat są dosyć osobliwe: oto ks. Andrzej Luter, o. Paweł Krupa i o. Maciej Kosiec będą się zastanawiać, czy „wielcy ludzie mają prawo do małych, ludzkich słabości”. Nie jestem przekonany, czy będzie nad czym deliberować, bo Moretti rozstrzyga tę kwestię na samym początku filmu, kiedy zbiera się konklawe. Kardynałowie wybierają papieża, zgromadzeni na Placu Św. Piotra wierni słyszą rytualne „habemus papam” i nagle rozlega się krzyk. To nowy papież (Michel Piccoli) wydał z siebie rozpaczliwe: „Nie!”. Za pierwszym symptomem depresji idą kolejne.

Otwierające film sceny to absolutne wyżyny satyry Morettiego. Dostaje się dziennikarzom, którzy nie orientują się specjalnie w tym, co relacjonują, ale nie przeszkadza im to pracowicie komentować „niesłychanie istotne” wydarzenia. Podczas konklawe słyszymy chór wewnętrznych głosów kardynałów, którzy proszą Boga, żeby ciężar papieskiej odpowiedzialności spadł na barki innego duchownego – zbyt wielki to bowiem obowiązek, zbyt wielka presja. Najważniejsi ludzie w Kościele są tutaj słabymi, groteskowymi starcami, którzy tworzą anachroniczną, odciętą od świata instytucję. Przy pomocy mediów kardynałowie odgrywają kiepski teatrzyk, którego publiczność nie zdaje sobie sprawy, że ogląda chałturę.

„Habemus Papam – mamy papieża”,
reż. Nanni Moretti.
Francja, Włochy 2011. W kinach od 28 października
Wkrótce Moretti łagodzi jednak ton filmu, rozszczepiając opowieść na dwie wiązki – farsową i dramatyczną. Zaproszony do Watykanu psychoanalityk (w tej roli sam reżyser) nie potrafi pomóc papieżowi, więc rzecznik zabiera Ojca Świętego do rzymskiej terapeutki. Papież korzysta z okazji, ucieka i wędruje po mieście rozmyślając o swoim załamaniu nerwowym, niewykorzystanych życiowych szansach, dawnych zaniechaniach, może błędach. Tymczasem w Stolicy Apostolskiej rzecznik każe członkowi Gwardii Szwajcarskiej krążyć po papieskiej komnacie i poruszać co jakiś czas zasłonką, aby stworzyć pozory, że papież nadal jest na miejscu. Nabiera się na ten chwyt również psychoanalityk, który dywaguje z kardynałami na temat depresji, neurotycznie (i narcystycznie) powraca w rozmowach do swojego nieudanego małżeństwa, aż wreszcie organizuje zawody w siatkówkę, dzięki czemu ci wszyscy sztywni panowie w sutannach okazują się dużymi dziećmi, które łakną zabawy i radości.

Tego rodzaju pocieszny, cieplutki, rozgotowany humor króluje niestety w „Habemus Papam – mamy papieża”, które w jakimś dziwnym rozkroku jednocześnie ośmiesza i uczłowiecza kardynałów. A ponieważ Morettiego trudno zaliczyć do wybitnych reżyserów, ani Pan Bóg nie dostaje świeczki, ani diabeł ogarka. Telewizyjny, płaski w inscenizacji film jest nierówny i wyboisty, dramaturgicznie rozlazły, zawieszony pomiędzy teatralnymi scenami z długimi partiami dialogowymi a nieudanymi epizodami, w których bez echa przemykają podawane bez żadnego timingu gagi i dowcipy. „Habemus Papam” to nie kształtna filmowa wypowiedź, lecz nieforemna gadanina.

Najjaśniejszym punktem filmu jest Piccoli – aktor wybitny, który nawet bez pomocy reżysera potrafi zdobyć sympatię dla swojego bohatera. Na jego twarzy maluje się zmęczenie, głęboki smutek, melancholia, która najpełniejszy wyraz znajduje w gorzkim, ale przyjaznym uśmiechu. W pewnym momencie grany przez Francuza papież mówi, że chciał zostać aktorem. Moretti podsuwa nam (trochę zbyt nachalnie) teatralną metaforę, przeciwstawiając szczerym emocjom fałszywą maskę Watykanu. Kościół miałby się dużo lepiej, przekonuje reżyser, gdyby zrzucił średniowieczną skorupę, przyznał się do słabości, wyszedł do ludzi i porozmawiał z nimi otwarcie. Nie zamierzam z tym polemizować. Szkoda tylko, że do wygłoszenia tej odkrywczej tezy Moretti potrzebował stu czterech minut upupionej i bezzębnej komedii.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.