Autobiografia bez autora

Paweł Mościcki

Jak napisać autobiografię, mając pełną świadomość każdego retorycznego wyboru? Jak opisać życie, wiedząc jak koduje je i dekoduje język? Pisząc książkę o sobie, Barthes rezygnuje z reprezentacji na rzecz autonimii

Jeszcze 3 minuty czytania

1.

O twórczości Rolanda Barthes’a zwykło się myśleć jako o sekwencji złożonej z trzech zasadniczych faz. Pierwszą z nich wyznacza polityczne zaangażowanie lat 50., gdy francuski krytyk pisał głównie o teatrze i rewolucji. Z tego okresu pochodzi również „Stopień zero pisania“ – z nowym programem literatury politycznej, który wieńczą słynne „Mitologie“. Pojęciem organizującym ten etap twórczości Barthes’a jest bez wątpienia Ideologia, którą stara się analizować i krytykować zarówno w jej ogólnym, jak i szczegółowym wymiarze. Dostrzec jej przejawy w uśmiechu gwiazd filmowych, relacjach z Tour de France czy w patriotycznych plakatach. Nowość przynoszą lata 60., gdy Barthes staje się jednym z czołowych teoretyków i praktyków strukturalizmu. Za pomocą kategorii semiotycznych bada praktyki społeczne („System mody”) oraz utwory literackie („S/Z”), śledząc w najdrobniejszych szczegółach mechanizmy konstruowania sensów. Okres ten upływa więc pod znakiem Nauki, a teksty autora „Elementów semiologii” stają się w tym czasie jednocześnie skrajnie naładowane naukowym żargonem, przejrzyste i systematyczne. Trzeci okres – być może za jego początek należałoby uznać „Imperium znaków” z roku 1970, dziwny przewodnik po Japonii jako utopijnym miejscu innego znakowania, innej komunikacji – to narodziny Barthes’a jako pisarza. Choć jego marzenie o napisaniu powieści nigdy się nie ziściło, w ostatniej dekadzie życia nieustannie krążył wokół literatury już nie tyle jako krytyk, ile aspirant. Rosła w nim potrzeba pisania intymnego, osobistego, a jednocześnie przenikniętego erudycją i samoświadomością. W tym czasie – którego emblematem powinna być Przyjemność – powstają jego najbardziej znane książki: „Przyjemność tekstu”, „Fragmenty dyskursu miłosnego”, „Światło obrazu”. A także przedziwna i fascynująca autobiografia, którą właśnie wydano po polsku.

Roland Barthes, „Roland Barthes”. Przeł. Tomasz
Swoboda, słowo/obraz terytoria, 226 stron, w 
księgarniach od września 2011
„Roland Barthes” – bo taki tytuł nosi pięknie wydana i pięknie przełożona książka – każe spojrzeć na sekwencję jego twórczości w odwrotnej kolejności. Z pozycji, jaką przybrał w ostatnich latach życia, spogląda wstecz, powracając nie tylko do swoich wcześniejszych intelektualnych fascynacji, ale także do dzieciństwa, rodziny, szkoły, przyjaźni. Nie jest to powrót do naiwności utraconej w latach analizy ideologii i jej dyskursów, lecz próba odzyskania intymności w wieku dojrzałym. Ruch całej książki dobrze ujmuje fragment dotyczący miłości i transgresji: „Polityczne wyzwolenie seksualności: to podwójna transgresja – przekroczenie polityki przez seksualność i na odwrót. To jednak nic: wyobraźmy sobie teraz, że na odkryte w ten sposób, uznane, zmierzone i wyzwolone pole polityczno-seksualne na powrót wprowadzamy odrobinę uczuciowości: czyż nie byłaby to ostatnia z transgresji? Transgresja transgresji? Ostatecznie byłaby to miłość: która powróciła: tyle że na inne miejsce”. Barthes’owska intymność, pragnienie opowiedzenia o sobie nie może powrócić do naiwnej formy wyznania czy autobiografii, ponieważ piszące Ja uległo w międzyczasie przemieszczeniu. Z tego samego powodu „Roland Barthes” nie kreśli ewolucji intelektualnych dokonań swojego autora, lecz stara się uchwycić jego emocjonalny, niemal erotyczny stosunek do sensów, pomiędzy którymi lawiruje. „Mimo, że książka ta z pozoru składa się z szeregu «idei», nie jest książką o jego ideach; to książka o Ja, książka o moim oporze wobec własnych idei”.

2.

Jak napisać autobiografię, mając pełną świadomość każdego retorycznego wyboru? Jak opisać życie, wiedząc jak koduje je i dekoduje język? Jeśli chce się zachować wiarę w odpowiedniość i proporcję między reprezentacją i jej desygnatem, nie można uchwycić niczego. Barthesa nie ma w tym żadnego interesu, żadnej namiętności. Z impasu nadmiaru świadomości chce umknąć inną drogą. „Fryzjer u fryzjera, czyścibut (w Maroku) dający buty do czyszczenia, kucharka zamawiająca jedzenie, aktor idący w wolny dzień do teatru, reżyser oglądający filmy, pisarz czytający książki; panna M., doświadczona stenotypistka, nie potrafi napisać bez skreśleń słowa «skreślenie»; M. Stręczyciel, nie znajduje nikogo, kto przyprowadziłby mu (do osobistego użytku) to, co sam dostarcza swoim klientom, i tak dalej. Wszystko to jest autonimią: niepokojącym (komicznym i banalnym) zezem zapętlonego działania: czymś w rodzaju anagramu, odwróconego nałożenia obrazów, niwelacji poziomów”.

Pisząc książkę o sobie, Barthes rezygnuje z reprezentacji na rzecz autonimii. Przestawia litery w swoim imieniu, eksponuje je w formie anagramu. W efekcie nie podkreśla ciągłości opowieści, ale autonomiczną siłę poszczególnych znaków, własne przywiązanie do kilku wyborów, pasji, przyjemności. Nie układa puzzli w całościowy portret, ale przygląda się poszczególnym elementom, bada ich pochodzenie, mierzy własne związane z nimi fantazje. „Roland Barthes” wpisuje się tym samym w wielką tradycję estetyki fragmentu i to na kilku poziomach jednocześnie. Książka sama złożona jest z krótkich, teoretycznych haiku, które prowadzą nas przez pragnienie autora niczym przez egzotyczną krainę osobliwości. Po drugie jednak w ramach tej książki Barthes rozwija refleksję nad tym, czym w istocie jest fragment, dopisując się do znanych od czasu niemieckiego romantyzmu tradycji, a jednocześnie przemieszczając ich skojarzenia. „Istnieje ideał fragmentu: najwyższa kondensacja – nie myśli, mądrości ani prawdy (jak maksymach), lecz muzyki: «rozwinięciu» przeciwstawia się «ton», coś artykułowanego, śpiewnego, pewną dykcję: to królestwo tembru”. Wreszcie, po trzecie, Barthes pokazuje do jakiego stopnia cała jego twórczość formowała różne warianty pisarstwa fragmentarycznego, które współistniały z dominującymi w poszczególnych okresach zainteresowaniami.

Podstawowym celem tego pokawałkowania („chodzi o dyfrakcję, o rozproszenie, w którym nie ma już ani głównego rdzenia, ani struktury sensu: nie jestem sprzeczny, jestem rozproszony”) jest oderwanie dyskursu autobiograficznego od podobieństwa. Gdy Barthes ogląda swoje zdjęcia z dzieciństwa, odkrywa, że „źródłem oczarowania i udręki staje się wizja, która wcale nie jest morfologiczna (nigdy nie jestem do siebie podobny), lecz raczej organiczna”. Rozpoznaje się w kimś, kto wcale go nie przypomina. A jednak właśnie ów ktoś jest tym, kto zasługuje na biografię. „W dziecku odczytuję wprost mroczną stronę siebie: nudę, nadwrażliwość, skłonność do rozpaczy, wewnętrzne wzruszenie, niestety odcięte od wszelkiej ekspresji”. Dziecko jest dla Barthes’a ciałem bez gotowego języka, bez narzędzi do skomponowania wiernego obrazu siebie. Jego autobiografia nie jest próbą wyposażenia go w te środki, ale opowieścią o nieprzejrzystości konkretnego podmiotu, badaniem styków między rozproszeniem Ja a mnogością znaków, w jakich pozostawia ono swój ślad. „Roland Barthes” nie jest w gruncie rzeczy książką napisaną, lecz skomponowaną, albo nawet zmontowaną. Sąsiadują tu ze sobą fragmentaryczne refleksje, wykresy, rysunki autora, zdjęcia z jego albumu rodzinnego a nawet pokreślone rękopisy czy nic nie znaczące bazgroły. Ale każdy z tych elementów staje się strzępkiem tej samej opowieści, której centralnym punktem jest ciało i jego odciskanie się w znakach.

3.

Wydawca reklamuje polską edycję „Rolanda Barthesa”, określając książkę mianem „postmodernistycznej autobiografii”, i tu niestety wyraźnie mija się z prawdą. Nie tylko dlatego, że Barthes nigdy nie używał tej kategorii, ale przede wszystkim ponieważ stworzył w swej książce być może ostatnią utopię literacko-krytyczną, ostatnią wielką narrację, choć jej materiałem są jedynie drobiny ciała poddanego wpływom znaków. Stara się nakreślić możliwość innego pisania, innego uprawiania języka, wolnego zarówno od naiwnej wiary w naturalność ekspresji, jak i rygorów i ograniczeń Doksy, dążącej do pełnej systematyzacji wiedzy. Chodzi mu o to, aby uchwycić moment, w którym sens zmierza do swoich granic, a jednak nie przekracza ich, lecz spotyka w ich miejscu pojedyncze ciało.

Barthes chciałby uprawiać dyskurs w równym stopniu odległy od religii, nauki i polityki. Jak można go określić? „Erotyczny z pewnością, gdyż ma do czynienia z rozkoszą; i może jeszcze estetyczny, jeśli poddamy tę starą kategorię lekkim wstrząsom, które oddalą ją od wstecznego, idealistycznego dna”. Połączenie erotyki i estetyki nie oznacza tu wcale powrotu do jakichś salonowych rozkoszy, lecz umieszczanie się w miejscu, które de facto dynamizuje każdy rodzaj języka, każdy dyskurs wyposaża bowiem jednocześnie w ładunek pragnienia i zbiór tropów retorycznych potrzebnych do jego wyładowania. Również w tym miejscu, jedynie w tym, może pojawić się coś takiego jak jednostkowość.

„Wyraźnie marzy o świecie zwolnionym od sensu”. Ta charakterystyka szczególnie pasuje do późnej fazy twórczości autora „Fragmentów dyskursu miłosnego”. Zwolnienie nie jest bezsensem, nie chodzi tu o żadną mistykę wyzwolenia od języka, ani dotarcia do niczym nie przysłoniętego Źródła. „Jemu nie chodzi o odnalezienie jakiegoś przed-sensu, początku świata, życia i faktów wcześniejszego od sensu, lecz raczej o wyobrażenie po-sensu: trzeba najpierw przemierzyć sens, niczym inicjacyjną ścieżkę, aby go na koniec osłabić, wyczerpać. Stąd dwoista taktyka: walcząc z Doksą, trzeba domagać się sensu, gdyż sens jest tworem Historii, nie Natury; jednakże walcząc z Nauką (dyskursem paranoicznym), trzeba podtrzymywać utopię obalonego sensu“.

Innymi słowy należy przejść tę samą drogę, jaką przeszedł sam Barthes, wikłając się w najważniejsze prądy intelektualne swojej epoki, aby zawsze ostatecznie uciekać na ich granice; nie porzucając ich, całkowicie leczyć się z przypisanej im paranoi. To dryfowanie na granicy sensu i jego wyczerpania prowadzi być może do rozkoszy, wypełnia ciało „dreszczem sensu”. Barthes’owska utopia to usilne trzymanie się wyobrażenia o idealnym stanie otwartości sensu, który nie zastyga w naukę, ani nie ginie w bezsensowności. „Zanim sens zniknie w braku znaczenia, jeszcze drży: jest jakiś sens, lecz nie da się go «uchwycić»; pozostaje płynny, nosi ślad lekkiego wrzenia”. Podobnie jest z autorem – i zarazem bohaterem – tej książki: nie daje się zatrzymać, niepowtarzalny tembr jego zdań zawsze pozostawia jakiś zaskakujący ślad i intelektualne dreszcze.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.