„Lubiewo”, reż. Piotr Sieklucki
Teatr Nowy w Krakowie

„Lubiewo”, reż. Piotr Sieklucki

Joanna Targoń

Duże fragmenty przedstawienia wiszą wyłącznie na tekście, atrakcyjnym co prawda, ale czy po to się idzie do teatru, żeby słuchać tekstu? Wypadałoby się zastanowić, po co go mamy słuchać

Jeszcze 1 minuta czytania

Z „Lubiewa” – nieporządnej, wielowątkowej i wielostylowej opowieści, której zamierzeniem jest ogarnięcie całości losu polskich homoseksualistów, ich odmian, ich wstydliwych tajemnic, ekspresji, śmieszności – Piotr Sieklucki wybrał wątek Patrycji i Lukrecji, ten, od którego rozpoczyna się powieść.
Narrator przychodzi z dyktafonem do smutnego, zapyziałego mieszkania, gdzie skromnie bytują sobie dwaj starsi panowie, mówiący o sobie w rodzaju żeńskim, rozsnuwający przed „panem dziennikarzem” śmieszne i straszne historie podbojów cielesnych w krzakach, parkach, pisuarach, kawiarniach Orbisu, na dworcach, pod koszarami i wszędzie tam, gdzie wrocławski pedał mógł zapolować na faceta.

Tak jest w powieści. Spektakl rozpoczyna się od wyliczenia (z towarzyszeniem żałobnej muzyki) długiej listy imion – czy raczej pseudonimów – bohaterów tych opowieści: Dżesika, Lady Pomidorowa, Jaśka od Księdza... Sieklucki przed premierą zapowiadał „święto zmarłych na AIDS”, no i słowa dotrzymał. Niestety.
Żałobny ton powraca natrętnie i mechanicznie, znajdując kulminację w finale, gdy Partycja i Lukrecja zapalają z namaszczeniem wódkę w kieliszkach na cześć zmarłych współtowarzyszy pedalskiej doli. Nie chodzi nawet o to, że to chwyt mocno przez lata wytarty, ale o to, że „Lubiewo” nie jest książką o śmierci, a o życiu. Ze śmiercią w tle, owszem, z dojmującym poczuciem przemijania, ale i z niezwykle witalnymi bohaterami, afirmującymi życie, ciało, nawet własne – pokraczne, starzejące się, śmieszne. Nawet tylko słowem, skoro już się nie da inaczej.

„Lubiewo” wg Michała Witkowskiego, reż. P. Sieklucki.
Teatr Nowy w Krakowie, premiera 5 listopada 2011
Takie przesunięcie akcentów, ujęcie przedstawienia w patetyczną klamrę (klamra to kolejny wytarty chwyt, nie wiedzieć czemu uznawany za dodający przedstawieniu głębi), spycha na plan dalszy to, co u Witkowskiego najciekawsze – czyli precyzyjny opis, oddanie sposobu mówienia, zachowania, tych wszystkich fum, pretensji, dowcipów, gier i gierek. Witkowski jest uważnym obserwatorem i ma świetne ucho. Sieklucki tak uważnym reżyserem nie jest. A szkoda, bo aktorów zatrudnił ciekawych i zaangażowanych w przedsięwzięcie – Edwarda Kalisza (Patrycja) i Pawła Sanakiewicza (Lukrecja), panów starszych, z radosnym bezwstydem eksponujących tłustawe ciała obciągnięte elastycznymi golfikami, zaczepnie kokietujących widownię, przeginających się wdzięcznie, z niezbędną dawką melancholii: ach, ach, to se ne vrati...

Nierozstrzygniętą sprawą pozostaje, co właściwie dano nam do oglądania. Może fragment „Atlasu ciot polskich” (jest taki rozdział w „Lubiewie”, wykorzystany zresztą w przedstawieniu)? Z offu słyszymy głos Krystyny Czubówny, czytającej co bardziej „antropologiczne” fragmenty tekstu. Ale i ten pomysł stosowany jest mechanicznie, głos Czubówny pojawia się jako wypełniacz czy przerywnik.

Czy też może amatorski, ale barwny teatrzyk domowy Patrycji i Lukrecji, w których kondycję jest wpisana przesada i popis, gra i autoironiczny jej rewers? To byłoby ciekawe, zwłaszcza że ślady takiej koncepcji istnieją na scenie – gdyby tylko Sieklucki potrafił ją wykorzystać i przeprowadzić. Jego robota jest jednak pospieszna i nieprecyzyjna, a przecież sami aktorzy, choćby najbardziej oddani, nie zrobią spektaklu. Duże fragmenty przedstawienia wiszą wyłącznie na tekście, atrakcyjnym co prawda, ale czy po to się idzie do teatru, żeby słuchać tekstu? Wypadałoby się zastanowić, po co go mamy słuchać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.