„Brand. Miasto. Wybrani” Michała Borczucha

Joanna Targoń

„Brand” w reż. Michała Borczucha miał trudny poród – planowana na początek października premiera została przesunięta o tydzień, kolejne pokazy odbyły się miesiąc później. Może to sprawiło, że z „Branda” wyciekła energia

Jeszcze 1 minuta czytania

Najnowszy spektakl Michała Borczucha brzmi nowym tonem – powagi, nawet patosu. Ta zmiana jednak nie wyszła ani reżyserowi, ani przedstawieniu, ani widzom na dobre.

W najlepszych swoich przedstawieniach Borczuch (mam na myśli „Lulu”, „Leonce'a i Lenę”, „Wertera”) unikał jak ognia prób przyszpilenia problemów pokazywanych na scenie jakąkolwiek interpretacją w stylu – grubo mówiąc – „samotność i bezradność człowieka w świecie współczesnym” czy „obraz świata w stanie rozpadu”. Pozostawiał widza, może i złaknionego wyraźniejszych deklaracji, w stanie zawieszenia; w scenicznym świecie nie było miejsca na mocne gesty, kulminacje, konstatacje. Tam, gdzie siłą nawyku oczekiwaliśmy reżyserskiego komentarza, Borczuch jakby nigdy nic wzruszał ramionami i szedł dalej.

„Brand. Miasto. Wybrani” wg Henryka
Ibsena. reż. Michał Borczuch
. Narodowy
Stary Teatr w Krakowie, premiera
7 października 2011
Gdy w krakowskim „Werterze” (Stary Teatr 2009) Krzysztof Zarzecki wygłaszał otwierający spektakl monolog w nieco zdezelowanym romantycznym kostiumie (dosłownie zdezelowanym – brudnej koszuli i obszarpanych spodniach), bunt i niechęć do społeczeństwa brnęły w banał, narcyzm, pretensjonalność, w końcu w aktorską niemożność porządnego wygłoszenia monologu. Borczuch podejrzliwie i beznamiętnie przyglądał się ludzkim (i aktorskim) działaniom, jakby mimochodem odkrywając fałsz, pozy, pokrętne emocje. Może nie całkiem beznamiętnie, bo w tym antropologicznym spojrzeniu dużo było złośliwości, takiej ścichapęk, niepoczciwej.

Co więcej, im dalej w spektakl, tym mocniej – paradoksalnie – odczuwało się rozpad świata, nieprzystawalność człowieka do rzeczywistości, samotność bohaterów, choć reżyser tak umiejętnie mylił tropy. To napięcie między oczekiwaniami widowni a konwencjami teatru, które Borczuch wykorzystywał, rozmontowywał, obserwował i porzucał, tworzyło rzeczywistość dynamiczną, nieoczekiwaną, zagadkową. Tworzoną jakby od niechcenia, niewymuszenie.

W „Brandzie” jest inaczej. Rozpad świata został tu pokazany dosłownie, od początku, od pierwszego spojrzenia na scenę. Ogromną – nieco węższy niż scena podest wcina się ukosem w widownię, do piątego rzędu. Pod nim, przez ażurową konstrukcję, widać fotele. Wielka, wyłożona biało-niebieskimi kaflami (jak w starych klatkach schodowych) płaszczyzna zasłana jest ciuchami, starannie ułożonymi jak w porządnym lumpeksie. Urody tej plastycznej instalacji dopełniają światła, w których rozbłyskują niektóre kolory, oraz tylna ściana teatru, ogołocona, z pękami kabli zwisającymi spod elektrycznej rozdzielni. Świat po katastrofie, ale estetycznie zaprojektowany.

fot. B. Sowa

Wchodzą aktorzy, grzebią w ciuchach, wyszukują. Jedni się stroją, inni z furią nakładają na siebie kolejne warstwy, jeszcze inni – przebierają się bez wyraźnego tematu. Ciuchy zostaną zresztą wkrótce zrzucone z podestu, zalegną kolorową warstwą na podłodze. Ich miejsce zajmą na chwilę materace, wtaszczone z wysiłkiem na podest – i za moment, jak już aktorzy na nich poleżą, zniesione. Świat stał się wielkim obozem dla bezdomnych, o których chyba ktoś (ktoś, kto ma na usługi zespół techniczny, sprawnie wnoszący i znoszący ciuchy i materace?) jednak dba, dostarcza im ubrań i miejsc do spania. Może nie świat, tylko tytułowe miasto?

Jakkolwiek by było, rozpad, tak mocno zaznaczony w scenografii, przenosi się także na inny poziom – materii dramaturgicznej, sposobu istnienia postaci. Oglądamy fragmenty „Branda” i „Małego Eyolfa” Ibsena, rozrzucone jak te ubrania, w które przebierali się aktorzy. I tak jak w ubrania aktorzy wchodzą w postaci, bo nie w role. Role to za dużo powiedziane. Z tych fragmentarycznych bytów tworzą się chwilowe konstelacje, po jakimś czasie zaczynamy dostrzegać wspólne tematy. Ojciec i syn. Rodzice i syn. Matka i syn. Śmierć dziecka. Zbawiciel. Zbawienie. Kościół. Postaci „Branda” i „Małego Eyolfa” wędrują od aktora do aktora; te wędrówki byłyby nawet ciekawe, gdyby nie to, że wykonywane są – by tak rzec – z zaciśniętymi zębami. Z ponurą determinacją. Choć – jak można przeczytać w programie – powstawaniu spektaklu towarzyszyła nietypowa praca. Metodą zapożyczoną od Alvisa Hermanisa aktorzy mieli znaleźć „dawców”, ludzi, którzy umożliwią im niejako przeniesienie życia do teatru. Ludzi wcześniej im nieznanych, których mieli obserwować, rozmawiać z nimi, a na scenie starać się sobą o nich opowiedzieć. Ta próba dywersji, zakłócenia, rozchwiania teatru (i aktorów) się nie powiodła – „Brand” to pod względem aktorskim najmniej ciekawe przedstawienie Borczucha. Oglądamy aktorów, w których byciu na scenie nie ma nic, czegośmy wcześniej u nich nie widzieli, zwykle w lepszym wydaniu – również u Borczucha. Utalentowanych, błyskotliwych aktorów Starego Teatru, którzy demonstrują solidne aktorzenie, a nie tworzenie hybrydalnych postaci z życia, teatru, szczątków dramatów Ibsena, szczątków cywilizacji i co tam jeszcze planował reżyser.

fot. B. Sowa

Rozmontowanie dramatów Ibsena, rozsadzenie ich własnymi tekstami – być może wydartymi z głębin dusz aktorów – i utopienie w ponurej powadze poskutkowało tym, że spektakl ogląda się z trudem. Nie chodzi o to, że Ibsen został pokrzywdzony, ale o to, że Borczuch niewiele zaproponował w zamian. Z przedstawienia pozostaje w pamięci kilka pięknych obrazów, a chyba nie o to chodziło.

Spektakl miał trudny poród – planowana na początek października premiera została przesunięta o tydzień, kolejne pokazy odbyły się miesiąc później. Może to sprawiło, że z „Branda” wyciekła energia, że od urodzenia cierpi na martwicę.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.