Porządek jako źródło cierpień
fot. Natalia Kabanow, Teatr Polski

Porządek jako źródło cierpień

Piotr Gruszczyński

Oba przedstawienia Lupy, „Poczekalnia” i „Poczekalnia.0”, choć każde zupełnie inne, jawią mi się jako dwie najbardziej polityczne wypowiedzi tego artysty w ostatnich latach

Jeszcze 5 minut czytania

Poczekalnia nie jest metaforą oryginalną. Jest podobnie banalna jak użyta przez Wyspiańskiego izba weselna czy powołany przez Gorkiego w „Na dnie” świat azylu, przytułku dla, jakbyśmy powiedzieli dzisiaj, wykluczonych. Banalność nie wyklucza siły przywołanych obrazów. Zwłaszcza gdy pod znanym słowem nie ukrywa się znany świat, lecz chaos wymagający wmyślenia się w rozpad. Taką strategie przyjmuje Krystian Lupa, w swoich dwóch, stworzonych niezależnie, a jednak do pary spektaklach: „Poczekalni” i „Poczekalni 0”. Pierwsza, z młodymi aktorami powstała w Lozannie, druga we Wrocławiu z aktorami kilku pokoleń.

Widziałem te spektakle dzień po dniu we Wrocławiu. Szwajcarski oglądając bez uprzedzeń, polski z bagażem wielu dziwnych opinii wyrażonych na piśmie, od „Gazety Wyborczej” (Joanna Derkaczew), po facebooka (Maciej Nowak, który prywatnie wyraził swą urzędniczą opinię „Lupa-kupa”). Głosy tych, co już widzieli, zapowiadały wielką katastrofę, która jak wiadomo w teatrze jest zawsze możliwa, zwłaszcza w tym, który ryzykuje wszystko. Podkreślano brak sensu, kierunku, zarzucano grafomanię, pustkę i brak konstrukcji.

Oba przedstawienia Lupy, choć każde zupełnie inne, jawią mi się jako dwie najbardziej polityczne wypowiedzi tego artysty w ostatnich latach. Siła politycznego komunikatu da się porównać jedynie z tą zawartą w „Lunatykach” i „Wymazywaniu”. Ciekawe, że teatr Lupy traktowany jest często jak egotriperskie czy manieryczno-ezoteryczne wynaturzenie. Nie umiemy dostrzec subwersywnej siły jego przekazu. Tymczasem obie „Poczekalnie” opanował nastrój trudno definiowalnego znużenia. Stanu zawieszonego między dekadencją a gotowością do rewolty. Oczekiwanie – w poczekalni – jest to stan naturalny, stało się dziś częścią europejskiej mentalności. Czekamy, nie bardzo wiadomo na co. Na jakiś cud, jakieś rozwiązanie, może tylko sposób. Ale czekamy coraz intensywniej. Niektórzy mają już czekania dosyć i zaczynają wykazywać symptomy rebelii, inni dali się owładnąć marazmowi. Jednych i drugich jest dziś w Europie wielu. I nie wiem, czy istnieje jakikolwiek stan trzeci. Może to ci, którzy jeszcze pędzą, nie zdając sobie sprawy, że z samego pędu już nic nie wynika, że cywilizacja wielkich prędkości doprowadziła nas do atrofii trwania, odwiecznie istotniejszego od podróży zamieniającej się w ucieczkę od siebie. Poczekalnia jest w tym ujęciu miejscem spotkania z sobą samym. Odsuwanego w nieskończoność, może na godzinę śmierci? Niewygodnego i całkowicie obnażającego.

„Poczekalnia”, reż. Krystian Lupa. Teatr Vidy-Lausanne,
premiera czerwiec 2011 / fot. Mario del Curto

Przeczucie, może właśnie nadszedł czas równouprawnienia przeczuć z odczuciami. Przeczuwamy i coraz wyraźniej, i głośniej się do tego przyznajemy: wszystkie pociągi odjechały, w ogóle wszystko powoli odjeżdża, odlatuje. Nawet jeśli udało nam się wsiąść, to nie zmienia wiele, bo za chwilę przyjeżdżamy gdzieś, gdzie znów lądujemy w poczekalni. Narasta potrzeba zmiany. Czujemy kres świata, w którym żyjemy, choć w Polsce nie żyliśmy w nim wcale długo i poczucie straty może być nieco mniejsze, nie zdążyliśmy się tak rozpanoszyć w cichym dobrobycie. Ale wystarczy wpaść do Paryża, tak jak zdarzyło mi się wyjechać na jeden dzień ze zbankrutowanego od dziesięcioleci Liege, które jest nieprzyjemnym memento dla całej Europy (spędziłem tam kilka tygodni, pracując z Krzysztofem Warlikowskim), by przekonać się o dziwnej dekadencji, przyjemnym na pozór rozpasaniu, które w mieście samych kin i restauracji (jak w starej piosence Malcolma MacLarena) zaczyna wyglądać groźnie, nie jak ostatnia wieczerza lecz ostatnia konsumpcja.

Krystian Lupa w tym pejzażu przeczuć staje na mocnej pozycji, syci zmieszanie i chaotyczne odczuwanie rzeczywistości. Wiemy, że dla tego reżysera wszelki chaos jest sprzymierzeńcem, pozwala mu otwierać bezczelnie i na oślep pozamykane klapki. (Pamiętacie baśniowego Lisa z „Antychrysta”, który wypowiada znamienne dla naszej epoki zdanie „Chaos rules”?) Chaos, niegotowość, przejściowość, oczekiwanie, zawieszenie w bezczasowości i bezprzestrzenności poczekalni, na przykład. 67-letni reżyser staje się znowu rozedrganym sumieniem swoich czasów, membraną wzmożonego odczuwania. Spektakl o wspólnocie, o komunie rządzącej się specjalnymi zasadami, grupie zamkniętej, dobrowolnie lub przymusowo wykluczonej z codziennego funkcjonowania w społeczeństwie, jest od dawna obsesją reżysera. Przypomnijmy „Azyl” zrealizowany w 2003 we Wrocławiu, oparty czy może zainspirowany dramatem Gorkiego „Na dnie” i późniejszy konkurs bez rozstrzygnięcia – ogłoszony przez Lupę na tekst, scenariusz eksplorujący sytuację zamkniętej grupy, komuny. Nie znam losów konkursu i nie wiem, jakie wpłynęły zgłoszenia, ale ostatecznym rezultatem tego marzenia i zamiaru było „Factory 2” – spektakl, który kolejny raz odmienił widzenie teatru przez reżysera. Nałożenie na aktorów Starego Teatru artystów z kręgu Andy’ego Warhola doprowadziło do stworzenia podwójnej rzeczywistości, która pozwoliła na przeprowadzenie dziwnego badania terenowego, rodzaj wyprawy antropologicznej, pokazującej jak rozmaite mity kulturowe, popkulturowe i kontrkulturowe mogą, czy mogłyby, zafunkcjonować w dzisiejszym towarzystwie – może to słowo jest tu bardziej adekwatne niż społeczeństwo. Z tego punktu widzenia obie „Poczekalnie” są kontynuacją tych badań, rozwijają projekt, ale zdecydowanie przenoszą go na grunt społeczny, nadal jednak do badań społecznych używając narzędzi artystycznych.

fot. Mario del Curto

Szwajcarska „Poczekalnia” oparta jest na tekście Larsa Norena „Krąg personalny 3.1”. To bardzo obszerny dramat, hybrydyczny i niemal bezforemny, o objętości sporej powieści, dokumentujący życie osób zakwalifikowanych do kategorii 3.1 czyli wykluczonych z akceptowanej normy społecznej. W spisie osób, a jest ich około 30 można znaleźć Alkoholika, Bezrobotnego, Schizofrenika, Narkomana, Aktora, Pisarza, Fotografa, Komunistę, Polaka, Księdza, Skina, Mężczyznę na wózku. Niezły zestaw. U Lupy, który pracował w Lozannie z bardzo młodymi aktorami, wszystkie postacie są w podobnym wieku, znacznie poniżej trzydziestki. To pierwszy, bardzo znaczący ruch reżysera. Pokazuje młode społeczeństwo, ale od razu stojące u kresu swoich społecznych możliwości. Oni już są połknięci i wypluci, przepuszczeni przez wnętrzności kapitalistycznej obietnicy, z której pozostało tylko grzanie heroiny i poszukiwanie miejsc, w które można się jeszcze wkłuć.

Trudno opisywać ten ponad trzygodzinny spektakl, bo przecież nie polega on na graniu, budowaniu napięcia czy precyzyjnej narracji. Lupa stara się raczej wrzucić widzów w tę samą przestrzeń, w której tkwią jego bohaterowie, chce żebyśmy ugrzęźli tak samo jak tamci, bo wtedy jest szansa na to, że zaczniemy się porozumiewać. I rzeczywiście, na początku przestrzeń sceny wydaje się obca, odpychająca, zaćpany świat niemal ostentacyjnie nie liczy się z naszą obecnością. Patrzymy na nich jak na plemię dzikich, choć może to banalnie brzmi, nowi dzicy w dżungli zachodniego miasta. Nie rozumiemy za bardzo ich kodów porozumiewania, męczy nas ich histeryczność i wesołkowatość. Ale to się zaraz skończy. Sam nie wiem, kiedy i jak zostaję pozbawiony bezpiecznej pozycji badacza czy obserwatora. Czas się zapętla. Niektóre sceny zaczynają się powtarzać, dialogi oswajają się, brzmią coraz bardziej swojsko. Szybko wpadamy w czasoprzestrzeń tej poczekalni urządzonej w wysprejowanym przejściu podziemnym, w którym cały czas słychać szum miasta. Jesteśmy na dnie, w ostatnim wymiarze dekadencji. W świecie zawieszonym między nędzą i bogactwem, dziwnie pomieszanym, gdzie nędza duchowa i materialna miesza się z bogactwem duchowym i materialnym. Trwa swoisty pokaz wrażliwości i nadwrażliwości, z którego nic nie wynika, bo nie może. Ten szum miasta jest zwodniczy, gdyż nie ma już do niego powrotu. Kiedy przestajemy czuć się w jakikolwiek sposób lepsi, kiedy sami czujemy, że z łatwością możemy podpaść pod szwedzką kategorię 3.1, nie mamy już odwrotu. Nie wyjdziemy stąd. Jedynym ratunkiem i ocaleniem pozostaje młodość wykonawców, wierzymy że oni mają jeszcze szansę, choć w głębi serca wiemy, że właśnie oni tej szansy nie mają jeszcze bardziej niż my. Jeden z narkomanów robi sobie zastrzyk w oczy. Kiedy po jego chrystusowym obliczu spływają strużki krwi przychodzi nam do głowy od razu inny obraz: Edyp, który wyłupił sobie oczy. Edyp winny i niewinny, tak samo jak my wszyscy ukryci w nieludzkim podziemiu. Szwajcarski spektakl kończy się sceną, która – nie wiem czy świadomie – nawiązuje do „Oczyszczonych” Krzysztofa Warlikowskiego. Para bohaterów idzie w stronę światła, a zarazem w stronę widzów, jak Grace i Carl w pamiętnym przedstawieniu sprzed dziesięciu lat. Pozostali siedzą na krawędzi sceny, jakby wiedzieli już, że mogą usiąść z nami w kręgu, że jesteśmy tu i teraz wszyscy razem. Bo nawet jeśli jeszcze nie dziś, to już niebawem możemy nie mieć innego miejsca dla siebie. Czas sytej pewności mamy za sobą. Lupa stawia pytanie o to, jak odnaleźć się w świecie zbankrutowanym. Na jakie wartości postawić, by nie przepaść. Wspólnota, bycie razem, solidarność, pomoc i szacunek dla tego wszystkiego, co w nieludzkim pozostaje w nas ludzkie, jest tu ważną możliwością i cichym reżyserskim podszeptem, bo nie morałem wszak. Tych, jak wiemy, mądry teatr nigdy nie prawi. Teatr zostaje zredukowany do współobecności.

„Poczekalnia.0”, reż. Krystian Lupa. Teatr Polski we
Wrocławiu, premiera wrzesień 2011 / fot. Natalia Kabanow,
Teatr Polski

Zupełnie inaczej jawi się w kontekście sytej zachodniej Europy nasze swojskie czekanie w „Poczekalni.0” rodem z Koluszek, gdzie niegdyś na dworcu stał się sławny bal, czy innej zapomnianej przez boga i ludzi stacji. Projekt rozpoczął się od intrygującej zapowiedzi współpracy nad scenariuszem Krystiana Lupy i Doroty Masłowskiej. W końcu ozdoba polskiej literatury, także tej pisanej dla teatru, wylądowała w programie na pozycji „nie napisała scenariusza, ale była przy poczęciu”. Nie napisała, nie wiem na ile zainspirowała, a na ile Lupa dał sobie radę sam, ale rezultat tej nie współpracy jest bardzo mocny.

Ulokowanie zdarzeń w swojskiej poczekalni pociąga też za sobą od razu odniesienie do naszej ulubionej narodowej sytuacji rozpoznawczo-badawczej, penetrującej nastroje społeczne, czyli do „Wesela”, a może lepiej wesela pisanego małą literą, traktowanego jak swego rodzaju model funkcjonowania, w którym zbiorowość sama w sobie się przegląda, a ci, którzy nie zgadzają się z nastrojem większości (bo nie poglądami wszak) wypadają na margines i muszą się z większością skonfrontować. Jak wiemy, w „Weselu” wszystko pogrąża się w chocholim odrętwieniu, sprawa ginie w zamgleniu, jak złoty róg upuszczony gdzieś przez Jaśka. U Lupy w poczekalni zainstalowanej na Dworcu Świebodzkim – scenie wrocławskiego Teatru Polskiego, nie ma rzecz jasna ani wesela, ani chochoła, ani tym bardziej złotego roku. Ale jest dziwaczna zbiorowość, niewystarczająca na próbkę demograficzną czy grupę do badań socjologicznych, ale wystarczająca do badań teatralnych. Nie wiemy dokąd jechali i dlaczego musieli wysiąść. To wszystko nie jest ważne, liczy się tylko to, że utknęli. Dobrani trochę jak na Arkę Noego: stara kobieta, małżeństwo w średnim wieku, dziennikarka łapiąca ostatnie promienie słońca, które jeszcze są w stanie rozgrzać jej ciało i młodsi, w tym spora grupa jakichś młodocianych aktorów. Jest jeszcze dwóch dziwnych facetów, którzy przez dwie trzecie spektaklu przebłyskują na zawieszonych nad sceną ekranach, ukryci w smętnej kanciapie, wgapieni w podgląd sceny na telewizorze, czają się do skoku, do wkroczenia w akcję i zapanowania nad nią. To właściwie jedyny element strukturyzujący napięcie w spektaklu, który jeszcze bardziej niż „Poczekalnia” z Lozanny negliżuje swoją antyteatralność, likwiduje wszystkie zasady tak zwanej dobrze pojętej reżyserii. Jest demonstracją antyreżyserii i antyaktorstwa. Tak, bo tylko to „anty” może coś otworzyć i pozwolić na stworzenie komunikatu, który wyłoni się z chaosu. Lupa wreszcie dochodzi do spełnienia swoich marzeń o osiągnięciu kresu komunikatywności i odnalezieniu wspólnego języka widzów i aktorów w fałdzie językowego zaburzenia. A więc jest to, tak jak chcą recenzenci i krytykanci, zły spektakl, zupełnie nieudany, jeśli mierzyć go centymetrem poprawności teatralnej konstrukcji, reżyserii, aktorstwa, budowania narracji, atrakcyjności wizualnej, gospodarowania czasem i napięciem. I właśnie na tym „złu” polega niezwykłość przedsięwzięcia Lupy.

fot. Natalia Kabanow, Teatr Polski

Nic się nie dzieje, piętrzą się tylko konflikty, mało zresztą efektowne, właściwie sprzeczki i spory. Nikt się z nikim nie może dogadać. Stara kobieta jest ostentacyjnie staroświecka, a młodzi ludzie progresywnie młodzieżowi, zaś dziennikarka jest oczywiście programowo rozwydrzona. Nie podejmuję się streszczać rozmów, które toczą się w tej poczekalni. Tam jest właściwie wszystkiego po trochu. Kłótnie i spory, dywagacje na temat aktorstwa, sensu i bezsensu, sensu nagości na scenie. Wszystkie możliwe irytujące tematy. I nieirytujące. Takie, które uchodzić mogą za kontrowersyjne. Młodzi aktorzy czy studenci aktorstwa wracają z wycieczki do Auschwitz. Mówią cos o „Hamlecie” w Auschwitz, ale te rozważania nie wynurzają się ponad ogólny chaos. Jednak temat Auschwitz powraca. Niespodziewanie i bardzo mocno. Nie z powodu szczególnej istotności Zagłady dla spektaklu Lupy. Z powodu wątków prywatnych aktorów, od dawna wplątywanych w scenariusze i narracyjne sploty (screen testy w „Factory 2”). Marcin Czarnik – jeden z poczekalnianych rozbitków – pochodzi z Oświęcimia. Nagle uruchamia się film. Marcin (postacie mają w tym spektaklu imiona aktorów) biegnie, wręcz uprawia jogging. Kamera z ręki podskakuje, obraz rwie się w montażu przypadkowych klatek. Marcin, prowadzący pastiszową rozgrywkę z filmem Johnatana Caouette „Tarnation”, wbiega na teren obozu koncentracyjnego. Jest wiosna albo lato, obóz staje się miejscem nierealnym, wymyka się ze struktury miejsca upamiętniającego niewyobrażalną zagładę, staje się miejscem młodzieńczych wspomnień, niewinnych obrazów, z których musiała wyparować groza, bo nie można przeżyć młodości w traumie holocaustu, nawet jeśli bez reszty poświęcimy jej swoje myślenie. Pojawia się szereg dystansujących określeń. Kolejna wielka narracja, czy raczej możliwość wielkiej narracji rozprasza się w tej poczekalni rwanych wątków, narcystycznych popisów, kompromitujących w efekcie możliwość uprawiania teatru. Marcin nie uzyska nasycenia działań, które pokazał dorastający z kamerą Caouette. Tak samo dwaj terroryści Alfa i Beta nie uzyskają siły białych morderców z „Funny Games” Michaela Haneke, którzy krążąc nad malowniczym jeziorem eksterminują po kolei drobnomieszczańskich użytkowników obmierzłych austriackich daczy.

U Lupy nic nie osiągnie tak skrajnego wymiaru poza drobnymi bezsensownymi sporami, które na naszych oczach rosną do rangi  apokaliptycznych zmagań. Nie wiadomo dlaczego i jak. Cała sytuacja w poczekalni nabiera znamion wielkiego zbiorowego konfliktu. Wyłaniają się my i oni, a kiedy podział jest już jasny, w równie jasny sposób pojawia się on, który jednoczy „my” i „oni” w jedno. Zmęczony najstarszy w grupie mężczyzna, zniechęcony bezsensem udowadniania sensownej bezsensowności nagości na scenie wyciąga z kieszeni pistolet. Jeden z terrorystów w manierze wziętej z wczesnych przedstawień Lupy próbuje uwieść żonę starego. Pojawienie się broni, nawet jeśli to tylko teatralna pukawka, mobilizuje całą społeczność. Wszyscy razem stają naprzeciw śmierci. Odnajdują jedność wobec wroga, który trochę jak Witkacowscy, a trochę pisowscy oni, usiłuje zaprowadzić jakiś ład w świecie, w którym możliwy jest jedynie rozkład i rozpad. Chochola sytuacja kończy się niczym. Nikt nie zginie, lufa opadnie, poczekalnia może funkcjonować dalej. I wtedy właśnie na ekranie pojawia się zdumiewająca projekcja. Dwójka młodych aktorów w jakiejś rozwalonej kuchni czy pokoju. On leży w gatkach na materacu, ona w bieliźnie zabawia się jego członkiem. Cięcie. Majtki chłopaka opadają, a zabawa nabiera delikatnie konkretów. Cięcie. Dziewczyna papierowymi ręcznikami wyciera spermę z ciała chłopaka. Po tej projekcji wszyscy rozejdą się w spokoju. Pociąg ruszy? Może, nie jest on już w ogóle istotny. Ale cóż to za przesłanie? Niewinny wytrysk młodego mężczyzny sprowokowany przez jego partnerkę odkorkowuje całą sytuację. Odpręża. Uwalnia. Spuść się i odkorkuj się. Odetkaj głowę, zrób to poprzez ciało. Uwolnij umysł, uwalniając ciało. Że tak nie można? Tak trzeba, to jedyna droga, zdaje się mówić Lupa.

Wracam myślą do madryckich oburzonych. Oni uwolnili głowy, pozwolili sobie na działanie spontaniczne, instynktowne i intuicyjne. Zaraz pewnie zrobią to mieszkańcy szwajcarskiej „Poczekalni”. Może wtedy ich próba zrealizowania filmu pornograficznego, będąca jednym z tematów drugiej części, nabierze znamion buntu, a nie rozpadu. Zaraz wszyscy się przebudzą, bo chochoły to tylko polski wynalazek, nikt się nigdzie nimi nie przejmuje. Zaraz, zaraz nadejdzie to, na co czekamy zamknięci w poczekalniach. Lupa kolejny raz wyczuwa podskórne nastroje i rzeki podziemne lęków. Nie daje żadnych odpowiedzi, ale tworząc swój silny teatr obecności, a nawet współobecności aktorów i widzów, przekazuje swoje intuicje. Można je lekceważyć, bo to tylko intuicje, ale chyba nawet Angela Merkel nie ma dziś nic trwalszego do zaoferowania.

Oglądałem w Prado tak zwane czarne obrazy Goyi. Malował je dla siebie, w swoim domu. Wyrzekł się w nich nie tylko koloru, ale także formy, a nawet, o zgrozo, kompozycji. Od dawna dość już miał malowania tego, co mogło się spodobać. Nie chciał już portretować rozmytej twarzy królowej czy króla. Poniechał wszystkich reguł, dla niektórych zapewne przekreślił dorobek swojego życia i oddał się tworzeniu mrocznych, niepojętych obrazów. Zmęczony rozmową z tymi, którzy chcieli rozprawiać o kompozycji, świetle i roli wideo w jego przedstawieniach. Którzy chcieli oglądać obrazy a nie świat. Którzy nie mieli zaufania do siły, jaką ma to, co czai się w rozgorączkowanej głowie artysty.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.