„Msza” Żmijewskiego.  Świadectwa po premierze
fot. Bartek Warzecha

„Msza” Żmijewskiego.
Świadectwa po premierze

Inscenizacja mszy katolickiej – projekt artystyczny Artura Żmijewskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie – wzbudziła skrajne reakcje polskiej opinii publicznej. W dwutygodnik.com prezentujemy teatralne świadectwa jej widzów

Jeszcze 1 minuta czytania

Paweł Sztarbowski:
Beznamiętne reakcje widzów podczas inscenizacji „Mszy” w Teatrze Dramatycznym, czy raczej brak jakiejkolwiek poważniejszej reakcji, przypomniały mi początek innego spektaklu, który miał premierę na tej samej scenie prawie dokładnie rok wcześniej. Na otwarcie „Klubu polskiego” w reżyserii Pawła Miśkiewicza wybrzmiewa reżyserska komenda: „Do hymnu!” i odśpiewany jest „Mazurek Dąbrowskieg”. Na premierowym spektaklu wstali prawie wszyscy widzowie.

Czemu tak się dzieje? Czemu ja z moim krytycznym nastawieniem zarówno do obrzędów kościelnych, jak i państwowych poddałem się rok temu tresurze narodowej, a rok później nie poddałem się tresurze katolickiej? Przecież, mimo że do kościoła od wielu lat nie chodzę, mszę znam nadal na pamięć. Jako wieloletni ministrant, przez moment nawet przez rodzinę pasowany do kariery kapłańskiej, mam ją wrytą w ciało. Każde słowo wypowiadane podczas inscenizacji Artura Żmijewskiego wywoływało we mnie niemal reakcje na skórze, w trzewiach – miałem wrażenie, że mógłbym sam tę mszę z pamięci odprawić. I nie odezwałem się ani słowem, nie poszedłem do komunii, nie śpiewałem pieśni, które bardzo lubię. Ba! Nie dałem nawet na tacę, mimo że był to moment, gdy sala się mocno ożywiła.

Artur Żmijewski „Msza”. Teatr Dramatyczny
w Warszawie, prem. 29 i 30 października 2011
Paradoksalnie, ten niezwykły dyptyk Teatru Dramatycznego, złożony z „Klubu polskiego” i „Mszy” uświadomił, że obrządek religijny wciąż jest o wiele większym tabu niż obrządek narodowy. I myślę, że dlatego łatwiej jest wstać w teatrze do hymnu, nawet trzymając ręce w kieszeni – nie ma tu poczucia gwałtu na zwyczaju jego odśpiewania. A w gruncie rzeczy dużo większej odwagi niż milczące wysłuchanie wymagałoby aktywne uczestnictwo w inscenizacji „Mszy”. To ono byłoby działalnością bluźnierczą, wymagającą przekroczenia barier. Tej odwagi nam, drodzy wolnomyśliciele zebrani wtedy w Teatrze Dramatycznym, po prostu zabrakło. To tabu nadal w nas tkwi.


Agata Diduszko-Zyglewska:
Żmijewski, nie wychodząc ani na chwilę poza ramy liturgii i przy pomocy znanych cytatów z Nowego Testamentu pokazał, jak daleko księża ze wszystkich pięter hierarchii kościelnej odeszli od myśli Chrystusa, który zresztą przewidział to zjawisko („Nie róbcie jak oni, bo oni mówią, ale sami tak nie czynią…”, „nikogo nie nazywajcie ojcem, bo jeden jest ojciec…”, „kto się wywyższa będzie poniżony…” itd. itp.). Ta msza to subtelna, ale ostra krytyka kleru – co najistotniejsze – wypowiedziana słowami Jezusa. Odczytuję ją jako ponowne postawienie pytania (za Wielką Schizmą i ruchami reformacyjnymi), kogo właściwie reprezentują rozpolitykowani faceci w czarnych sukienkach, którzy jeżdżą niezłymi brykami, żyją na koszt podatników i odmawiają kobietom praw człowieka?

Ponieważ publiczność była rzeczywiście obserwatorami, a nie uczestnikami rytuału, można było przyjrzeć się mu „przez lupę” – i zobaczyć jego słabości, choćby w warstwie muzycznej. Rezygnacja z chorału gregoriańskiego na rzecz PIOSENEK śpiewanych głównie unisono to znaczący przykład (dokonanego samodzielnie przez kościół katolicki w latach 60. XX w.) pozbawienia mszy istotnego elementu, który w kontekście większości rytuałów traktowany jest jako nieodzowny łącznik widzialnego z niewidzialnym. Ale, zdaje się, że kościół katolicki już dawno temu zrezygnował z tej łączności…


Bogusław Deptuła:
Odnoszę wrażenie, że prowokacja Artura Żmijewskiego nie powiodła się, bo była adresowana do niewłaściwej publiczności. Bywalcy kulturalni zgromadzeni w Teatrze Dramatycznym nie takie rzeczy widzieli, więc ich zdziwić lub zgorszyć jest pewnie dość trudno. Zarazem, jeżeli intencją Żmijewskiego było udowodnienie, że msza katolicka jest pustą formą, myślę, że to akurat się powiodło.


Adriana Prodeus:
Jak tylko się skończyło, ulga, żeśmy to odbębnili. Odrobili Krytyczną lekcję, którą powinniśmy odbyć dawno temu, może w latach 60. Umęczyłam się, a że przy zapalonym świetle – głównie przyglądałam się reakcjom innych. Bo na scenie pustka. Międliłam w sobie niesmak, że oglądam performance złego nabożeństwa. Nic się nie zdarzyło, nie stworzyliśmy tu żadnej wspólnoty. Czułam się nie na miejscu – strzał w próżnię, bo ten show do kogo Innego był skierowany. Po fakcie wstyd mi było, że pohamowałam liturgiczne odruchy, nie poszłam do komunii, żeby powiedzieć: tak, wierzę w sztukę, nawet jeśli ten spektakl jest nieudany. Tak samo chciałabym w kościele.


Tomasz Cyz:

Kiedy oglądałem „Mszę” (oglądałem mszę – jak to w ogóle brzmi?) myślałem o tym, że podczas kolejnego zjazdu plenarnego na ten spektakl powinien się wybrać Episkopat Polski. Żeby doświadczyć innego uczestnictwa. Dziś myślę, że powinna go zobaczyć generalicja zakonu Marianów, a Piotr Siwkiewicz powinien czytać podczas kazania wstępniak ks. Adama Bonieckiego. Ciekawe, kto w obu sytuacjach poszełby do komunii?
Pewne jest jedno: warszawski Teatr Dramatyczny ma co grać w dniach kolejnej żałoby narodowej. Ale to wszystko ani nie przybliża nas do tajemnicy, ani do wieczności, ani do boga (Boga?), a przecież gdzieś o to chodziło kiedyś teatrowi. Dziś podczas „Mszy” w Teatrze Dramatycznym nawet kościół międzyludzki się nie zawiązuje. I za tę „krytyczną” myśl jestem Arturowi Żmijewskiemu wdzięczny. Tylko co dalej?