Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

KULTURA 2.0:
Stojąc w miejscu

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Na początku tego miesiąca pojawiła się zaskakująca propozycja reformy prawa autorskiego. Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew przedstawił liderom państw G20 propozycję nowej koncepcji „ochrony i korzystania z wyników pracy intelektualnej w Internecie – nową koncepcję funkcjonowania systemu praw autorskich. Wyszedł z założenia, że dotychczasowe zasady ochrony własności intelektualnej, jako wypracowane w innym kontekście technologicznym, są już zupełnie przestarzałe. Co zresztą powinno być dość oczywiste, jeśli wziąć pod uwagę, że obecnym system praw autorskich tkwi ciągle swymi korzeniami w Konwencji Berneńskiej z 1886 roku. 

Jako jeden z filarów nowego modelu Miedwiediew proponuje odejście od wynikającej z Konwencji zasady automatycznego działania praw autorskich. W zamian proponuje, by kontrola prawa autorskiego obejmowała tylko te utwory, które zostały odpowiednio zarejestrowane przez posiadaczy praw. Reszta byłaby dostępna legalnie, za darmo.

Propozycja Miedwiediewa nie jest nowa – jak zauważa Paul Keller, podobne propozycje formułował Lawrence Lessig, czy europejskie konsorcjum Communia. Wyjątkowy jest fakt, że tym razem nie zgłasza jej intelektualista lub copyfighter, tylko przywódca globalnego mocarstwa, na szczycie G20. 

Tymczasem w Polsce funkcjonująca przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego Grupa Internet (będąca częścią międzyresortowego Zespołu do Spraw Przeciwdziałania Naruszeniom Prawa Autorskiego i Praw Pokrewnych) przyjęła w zeszłym tygodniu porozumienie „w sprawie ochrony praw własności intelektualnej w środowisku cyfrowym”. Zakłada ono monitorowanie Sieci w poszukiwaniu naruszeń praw autorskich oraz ściganie takich naruszeń, przede wszystkim poprzez współpracujące ze sobą organizacje zbiorowego zarządu prawami autorskimi oraz dostawców usług internetowych. Porozumienie opracowano w sposób niejawny, bez konsultacji społecznych i uwzględnienia punktu widzenia użytkowników internetu. Przyjęto je mimo krytycznych opinii tak organizacji pozarządowych, jak i izb gospodarczych, reprezentujących dostawców usług sieciowych (którzy na razie porozumienia nie podpisali) – według których realizacja postanowienia może godzić w prawa podstawowe użytkowników, nakładać nadmierne obowiązki na firmy internetowe i prowadzić do łamania obowiązującego prawa.

Piszemy o prawie autorskim, bo jego kształt określa ramy cyfrowej kultury: decyduje o swobodzie aktywnego uczestnictwa w niej, o dostępności treści, o kreatywności. W obecnym, XIX-wiecznym kształcie, prawo to ogranicza kulturę 2.0. Porozumienie Grupy Internet jest jedną z nielicznych konkretnych zmian prawa autorskiego w tym roku. Co potwierdza, że podczas gdy zmiany kulturowe ruszyły gwałtownie, to prawo stoi w miejscu.

Problemem nie jest jedynie przyjęcie kontrowersyjnego porozumienia, lecz brak innych działań i utrwalanie istniejącego stanu rzeczy. Nie chodzi przy tym o relacje pomiędzy przywilejami określonej grupy a interesem ogółu, czy o rozważania, czyje interesy powinny być organom państwowym w tej sytuacji bliższe. Nie chodzi też o to, na kim – jako kraj raczej konsumujący, niż wytwarzający dobra kultury – powinniśmy się wzorować. To także, a może przede wszystkim, kwestia pragmatyki.

Wielka batalia z internetową wymianą plików – w dużym stopniu zresztą podobna do wcześniejszej rozpętanej przez wydawców burzy, związanej z kopiowaniem kaset magnetofonowych, która jako mieszkańców PRL-u nas ominęła – rozpoczęła się jeszcze w XX wieku. W 1999 roku amerykańskie stowarzyszenie wydawców muzycznych RIAA, a także  zespoły takie jak Metallica, zaczęły pozywać serwis Napster. Dwanaście lat później jesteśmy w tym samym miejscu. Przynajmniej z perspektywy prawnej, co doskonale pokazuje porozumienie Grupy Internet.

Tymczasem rzeczywistość społeczna zmieniła się radykalnie – pobieranie plików z sieci jest dziś jednym z podstawowych sposobów korzystania z treści takich jak muzyka czy film, racjonalizowanym przez ściągających na różne – mniej lub bardziej przekonujące – sposoby: że w sklepach za drogo, że zbyt uboga oferta, że niewygodny dostęp. 

Znów: można taką argumentacje akceptować, można ją też odrzucać. Ale z plików ściąganych z sieci korzystała połowa Polskich internautów – więcej niż co czwarty Polak. To chyba świadczy o tym, jak nieskuteczna jest polityka „walki z piractwem”. Jej radykalizacja przede wszystkim dostarcza argumentów tym, którzy nie chcą za treści płacić – bo uderza w pierwszym rzędzie w najbardziej aktywnych odbiorców kultury. Przed dekadą przekonała się o tym Metallica, której fani w dużej części poczuli się batalią z Napsterem obrażeni i która dziś od tej historii wyraźnie się dystansuje.

Słusznie: jak pokazują badania nieformalnego obiegu treści kultury, które wraz z zespołem prowadzimy w Centrum Cyfrowym (raportu z kompletnymi wynikami należy spodziewać się w styczniu), w Polsce osoby przyznające się do ściągania muzyki z sieci to ponad połowa wszystkich Polaków, którym zdarza się muzykę kupić.
Przemysłowe lobby, ale też wielu twórców forsuje tezę, że każdy film czy piosenka pozyskane z Sieci to jeden mniej utwór kupiony w sklepie. Jednak coraz częściej słychać głosy, że ten – nazbyt prosty – model należy zrewidować. Ostatnio taki głos dało się słyszeć na sali sądowej w Hiszpanii. Tamtejszy sędzia uznał, że nie można mówić o stracie właściciela praw autorskich, gdyż osoby korzystające z „pirackich kopii”, wchodząc w ich posiadanie manifestują, że nie zamierzają kupować oryginałów. Ale także, że posiadanie pirackiej kopii nie wyklucza możliwości zakupienia tego samego utworu.

W debacie publicznej jednak króluje niepodzielnie prosty schemat zastępowania tradycyjnej sprzedaży przez obieg cyfrowy na zasadzie jeden do jednego. Równie silnie zakorzeniona jest wynikająca z niego metafora ściągania jako kradzieży.

W zeszłym tygodniu uczestniczyliśmy w pewnej debacie o przemianach kultury, w sposób już przewidywalny zdominowanej przez wywody o odbiorcach okradających swoich twórców. Tymczasem już siedem lat temu Lawrence Lessig wziął w nawias terminy „piractwo” i „kradzież”, stosowane w odniesieniu do dóbr niematerialnych. A nieprawdziwość tezy o destrukcyjnym wpływie wymiany w sieci na kulturę potwierdza najnowszy raport na temat amerykańskich przemysłów kreatywnych, opublikowany przez International Intellectual Property Alliance, biznesową koalicję na rzecz wzmocnienia ochrony praw autorskich. Raport pokazuje, że przemysły te mają się dobrze, mimo kryzysu i dekady ściągania treści z sieci.

Zmiana systemu praw autorskich, ale też założeń decydujących o kształcie tego systemu jest konieczna. W dorosłość wchodzi bowiem pokolenie „cyfrowych tubylców”, przyzwyczajone do tego, że prawo nie nadąża za rzeczywistością, i że obchodzenie go jest czymś niemal naturalnym. Co nie jest oczywiście stanem dobrym. Dotychczasowe doświadczenia pokazują jednocześnie, że represje są nieskuteczne. Zresztą gdyby nawet połączenie środków technicznych i prawnych skutecznie uniemożliwiło kopiowanie treści, to warto się zastanowić, czy skutek dla kultury byłby pozytywny?

Osoby nazywające kopiowanie „kradzieżą” powinny się zastanowić, czy są gotowe za kradzież uznać także pożyczanie sobie książek przez znajomych, a bibliotekarzy nazwać paserami? W końcu każdy pożyczony utwór „okrada” z zysku na sprzedaży egzemplarza tego utworu. 

Taka logika jest w oczywisty sposób absurdalna. Jak długo z jednej strony będą zasiadać „złodzieje”, z którymi się nie rozmawia, a z drugiej „pazerne korporacje”, z którymi nie trzeba się liczyć, nic się nie zmieni. Tymczasem potrzeba nowego kompromisu, paktu społecznego dotyczącego obiegów kultury w czasach powszechnego kopiowania. Pakt taki wydaje się możliwy i znane są takie modele, które pozwalają kopiować bez „okradania” twórców – bowiem otrzymują oni odpowiednie wynagrodzenie. Przyjęcie reform takich, jak ta proponowana przez Miedwiediewa oznaczałoby zresztą, że wobec znaczącej części treści pytanie, „czy kopiowanie to kradzież”, przestałoby mieć sens: wiele treści przestałoby być chronioną własnością intelektualną i stałoby się dobrem wspólnym. Punktem startu dla reform mogą być zapisy Strategii Rozwoju Kapitału Społecznego, a zalążkiem porozumienia zapisy zawarte w Pakcie dla Kultury. Kompromis jednak nie powstanie tak długo, dopóki skupiać się będziemy wyłącznie na egzekwowaniu praw autorskich, rozumianemu jako zwalczanie liczonych w milionach złodziei. Zmarnowaliśmy na to już kilkanaście lat. Czas wyciągnąć wnioski.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).