Magdalena Tulli, „Włoskie szpilki”

Grzegorz Wysocki

Gdyby krytycy literaccy mogli – wzorem środowiska filmowego, które zgłasza swojego kandydata do Oscara – każdego roku proponować szwedzkim akademikom książkę, pod koniec 2011 roku wybrałbym „Włoskie szpilki” Tulli

Jeszcze 2 minuty czytania

Większość tematów podejmowanych przez autorkę „Trybów” w jej najnowszym, mocno autobiograficznym tomie opowiadań (czy też: powieści złożonej z opowiadań) może się czytelnikom wydać zgrana i mało oryginalna. Po pierwsze, skomplikowana, toksyczna więź z mało empatyczną i emocjonalnie poranioną matką, byłą więźniarką Auschwitz, która w czasie wojny straciła prawie całą rodzinę. Po drugie, trauma szkoły, na którą złożyły się problemy z nauką oraz liczne przykrości doświadczane przez dziewczynkę wyśmiewaną i nielubianą przez kolegów i koleżanki z podstawówki. Po trzecie, szara, nieciekawa i dojmująca rzeczywistość Polski Ludowej skontrastowana z wielobarwnym i fascynującym Zachodem – w tym przypadku Włochy i wakacje każdego roku spędzane u rodziny ojca w Mediolanie. Po czwarte, Marzec 1968 i antyżydowskie działania władz PRL, a ogólniej także antysemityzm w polskim wydaniu. Wszystko to, wydawać by się mogło, światy doskonale przedstawione polskiej prozy współczesnej, a jednak okazuje się, że można o tym wszystkim opowiedzieć raz jeszcze głosem osobnym i niepodrabialnym.

Magdalena Tulli, „Włoskie szpilki”. Nisza,
144 strony, w księgarniach od października 2011
Tulli przyzwyczaiła czytelników do afabularnych eksperymentów, określanych często jako „antyproza”, i  literackich labiryntów, konstruowanych z wielopiętrowej metaforyki. „Włoskie szpilki” to tom dużo bardziej przystępny, łatwiejszy w odbiorze i unikający abstrakcji. Niemal klasyczne w formie i treści opowiadania gdzieniegdzie inkrustowane są bardziej lirycznym i zawsze precyzyjnym opisem, rozbudowanym porównaniem czy eseistycznym wtrętem. Tom jest podanym w konwencji realistycznej i już jawnie autobiograficznym rozwinięciem „antyprozatorskich” dokonań Tulli, ale możemy go czytać na różnych poziomach. Do utożsamiania narratorki i autorki zniechęcają nas zresztą stosowne adnotacje, które pojawiają się w niektórych opowiadaniach.

Pisarka zwraca uwagę na  przypadkowość kolejno następujących w życiu wydarzeń, jakby nasza biografia równie dobrze mogła być biografią kogoś innego („Życie jednak to same dalsze ciągi bez żadnego początku, stare, zasupłane wątki wleczone nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Początek jest tam, gdzie tkwi chorągiewka, chyba że wyjmie ją ktoś i przeniesie gdzieś indziej”), podkreśla umowność miejsca akcji („Mówimy o dużym mieście, zniszczonym mniej niż inne […]. Niech to będzie Łódź”; „Nazwijmy to miejsce Mediolanem”), opisywanych przestrzeni (powojenna odbudowa domów, mostów i fabryk to zaledwie wymiana „starych, wypalonych dekoracji” na nowe, ważące tyle, co tektura: „Iluzja realności była nieodparta”) oraz prawdomówności autorki („Niezgodność brzmień”, opowiadanie o włoskiej rodzinie ojca, rozpoczyna się zdaniem: „We wzruszających, bajkowych czasach zjednoczenia kraju […] żyli sobie dwaj bracia, Filippo i Adolfo”). Nie wiemy nawet, jak ma na imię bohaterka tych historii (w „Ucieczce lisów” raz nazywana jest Karoliną, a raz Małgorzatą), bo nie to jest najważniejsze.

Mamy tutaj ostrą rozprawę z Polską, narodowymi tragediami i katastrofami. W „Ucieczce lisów”, poruszającym opowiadaniu o marcu 1968 roku, dziewczynka dowiaduje się, że Żydzi, nazywani przez niektórych Polaków „farbowanymi lisami”, zamierzają sprzedać kraj wrogom. Nie może sobie jednak wyobrazić, jak może taka transakcja wyglądać w praktyce: „Z nami wszystkimi w środku? Tak, z nami wszystkimi i z tym, co do nas należało, z transparentami i sztandarami,  fabrykami, w których powstawały wyroby państwowego przemysłu, z obskurnymi klatkami schodowymi i kuchniami bez okien. Z zeszytami z papieru V klasy, z piórnikami”.

Sporo pisze Tulli także o problemach z językiem (bohaterka w pewnym momencie zaczyna rozumieć, że jej „słowa należą do dwóch kompletów”, polskiego i włoskiego, ale w dalszym ciągu mieszają się one „jak klocki z różnych pudełek”) oraz roli i zawodności pamięci. Mamy pamięć zbiorową („Niemcy najpierw wygrali, potem przegrali, Rosjanie na odwrót, przegrali najpierw, a wygrali potem”) i jednostkową, pamięć matki rozpadającą się pod wpływem choroby (opowiadanie „Bronek”) i pamięć córki, która próbuje zrekonstruować, a może tylko zrozumieć, swoją historię i swoje w niej miejsce. Wreszcie jest i pamięć pisarza, który musi ją posiadać, by w ogóle móc tworzyć, stąd nieustanne zmagania z „mgłą niepamięci”. Wysiłek pamięci niejednokrotnie okazuje się daremny, przynosi „tylko tęsknotę i rozpacz”, ale nie może to nikogo – czy to pisarza, czy to zwykłego zjadacza chleba – zniechęcać do kolejnych prób.

Ważną rolę odgrywają w tej prozie również przedmioty. Przykładem tytułowe włoskie szpilki należące do matki czy widniejący na okładce tomu włoski leksykon ilustrowany Palazziego, dzięki któremu dziewczynka wciąż mogła być jedną nogą w Mediolanie i rozumiała, że „świat, w którym żyje, nie jest jedyny, a jego regulamin nie obowiązuje wszędzie”. Przedmioty, którym warto byłoby się przyjrzeć w obszerniejszej analizie to także gryzione przez dziewczynkę kasztany (jedna z wielu przyczyn upokarzania jej przez kolegów) czy klucz, który z roztrzepania najczęściej zostawia w domu, przez co po szkole musi godzinami czekać na powrót matki z pracy.

Życie to niekończący się ciąg traum – sugeruje pisarka. Raz mniejszych, a raz większych, raz osobistych, a raz zbiorowych, ale zawsze wpływających na przyszłe losy. Trauma wojenna, trauma dziecka wychowanego w cieniu doświadczeń Auschwitz, trauma szkolna, trauma rozmytej tożsamości, trauma życia w komunistycznej Polsce, która polega głównie na estetycznym wstręcie wobec brzydoty i bylejakości krajobrazu. Jak rozwiązać te wszystkie beznadziejne konflikty? Skoro matka wyszła z obozu koncentracyjnego, a większość jej krewnych nie przeżyło wojny, czy wolno w ogóle przejmować się tym, że dzieci z klasy się śmieją, a dyrektor bezpodstawnie oskarżył o kradzież pieniędzy?

„W tej czarnej chmurze, niesionej wiatrem ponad lądami i morzami, płynęła po niebie moja rodzina. (…) Chmura czarnego dymu unieważnia całe moje życie, odbiera prawo do własnego losu, czyni ze mnie kropkę na końcu zdania, w którym nie o mnie mowa. Urodziłam się, kiedy było dawno po wszystkim, i dlatego moje pragnienia i starania, jeden czy drugi akt desperackiej odwagi, romanse, porody i rozwody obracają się w fakty bez znaczenia. Nie chcę na to pozwolić” – czytamy w „Ucieczce lisów”. Przed żałobną chmurą czarnego dymu dziewczynka nie ucieknie już nigdy. Dorośnie, wychowa dzieci, zdąży się rozwieść, a pamięć przeszłości i tak nie zostawi jej w spokoju.

Pewnym pocieszeniem – przynajmniej dla czytelników – może być fakt, że Magdalena Tulli pisze przejmującą i doskonale skonstruowaną prozę, w której mierzy się z całym tym „dziedzictwem składającym się ze zbyt wielu nieszczęść”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.