Siła prowincji w globalnym świecie
fot. Łukasz Pepol / arch. RSQ

Siła prowincji w globalnym świecie

Ewa Szczecińska

Magia Góreckiego wróciła. A Royal String Quartet po czterech latach intensywnego ćwiczenia, koncertowania, a także nagrywania płyty dotarł do esencji tej muzyki – ujętej w modlitewny ton lamentu oraz szalonego tańca

Jeszcze 2 minuty czytania

Cywilizacja i technika unifikują; pewnie dlatego coraz bardziej w cenie jest to, co odrębne, lokalne, tradycyjne. Kultywowanie różnic, czerpanie inspiracji z praktyk, przyzwyczajeń i nawyków prowincji nie jest rzecz jasna w muzyce niczym nowym: plebejski lendler wyniesiony na arystokratyczne salony przez Josepha Haydna, moda na hiszpańskie fandango tańczone na salonach europejskich, czy podziwiane w Paryżu rytmy polskich mazurów, kujawiaków i oberków w muzyce Fryderyka Chopina – to tylko najbardziej oczywiste przykłady. Ale dopiero zmasowany pęd do unifikacji w minionym wieku przyniósł zjawisko nowe – masową fascynację  kulturami niszowymi.
I tak oto dwie skrajności: lokalność i globalność stworzyły w naszych czasach wielką syntezę – nie występującą w przeszłości na tak ogromną skalę, napędzającą się wzajemnie kulturotwórczą siłą. Japońskie kabuki i irlandzka harfa, argentyńskie tango i śpiew alikwotowy z Tuwymają swoich wielbicieli, znawców i wykonawców na całym świecie. Czy w tym światowym festiwalu muzycznych lokalności znalazło się miejsce dla jakiejś tradycji z Polski?

Jednym z niewielu polskich artystów, którego muzyczna sztuka o mocno lokalnych korzeniach znalazła się w orbicie kultury globalnej, jest zmarły przed rokiem Henryk Mikołaj Górecki (1933-2010). Tajemnica światowego sukcesu jego muzyki polega właśnie na  jej specyficznym kolorycie wynikającym z polskiej tradycji, a więc z lokalności.
Górecki debiutował pod koniec lat 50.; w muzyce poważnej to czas radyklanych przewartościowań – kompozytorzy masowo porzucali system tonalny, eksperymentowali z nowymi brzmieniami, do arsenału dźwięków muzycznych wprowadzali szum generatora (Karlheinz Stockausen), nagrywali  na taśmę odgłosy codziennego życia podnosząc je do rangi sztuki (Pierre Schaeffer), sięgali też do wynalazku Arnolda Schönberga z lat 20. – dodekafonii. Zachłyśnięcie technologią, naukowe spekulacje przekładane na dźwięki – w muzyce nowej zdecydowania panowała wówczas unifikująca awangardowa międzanarodówka.
Henryk Mikołaj Górecki w tym szaleństwie nowości również uczestniczył, jednak od początku jego naturalne skłonności były antymodernistyczne – prowadził wprawdzie spekulacje na dwunastu dźwiękach, unikał jednak dodekafonicznego serializmu, zaś nowe media, studia muzyki elektronowej i praca z taśmą zupełnie go nie interesowały; pozostał wierny tradycyjnym instrumentom.

1210

Górecki od najwcześniejszych utworów („Sonata na dwoje skrzypiec”) nastawiony był na wyrażanie – co w czasach jego młodości było zdecydowanie pas. Dźwięki były dla niego sposobem na dotykanie niezabliźnionych ran, ich rozdrapywanie – a wszystko po to, by dać ukojenie (musimy jeszcze pamiętać, że z młodości wyniósł doświadczenie wojny i związanej z nią niewyobrażalnej dziś biedy, a także śmierci matki).
Niemniej w latach 60. Henryk Mikołaj Górecki zdecydowanie był awangardystą, tworzył muzykę nową. Nowość w jego przypadku polegała jednak na powrocie do archaicznych źródeł; gęste klastery, buchające skumulowaną energią w „Genesis”, „Muzyczkach” czy „Scontri”, są surowe i odarte z jakichkolwiek ozdób, a zarazem są powrotem do archaicznej, pierwotnej mocy dźwięków. W muzyce Góreckiego z tego czasu nie znajdziemy śladu ornamentu; jest w niej natomiast naturalistyczna energia ziemi, rozpalona do czerwoności, jednocześnie prosta i surowa.

Od początku też Górecki dążył do muzyki, która nie potrzebuje szminki. Punktem odniesienia była dla niego raczej kultura plebejska niż ta wykwintna, płynąca z inteligenckich kanap i salonów – mimo że był przecież świetnie muzycznie wykształcony, ceniący mistrzów przeszłości z Bachem i Chopinem na czele.
Jeżeli w jego muzyce pojawiał się taniec, to podsłuchany na góralskim weselu, podhalańskiej połoninie lub zapamiętany z dzieciństwa – taniec na życie i śmierć, do ostatniego tchu („Muzyczka IV”, „II Kwartet smyczkowy”, „Kleines Requiem für eine polka”); jeżeli skręcał w stronę dźwiękowej modlitwy i medytacji, to tak, by dotrzeć do cytatu, nawiązania lub choćby incipitu pochodzącego z pieśni ludowej, religijnej lub dawnej („III Symfonia «Pieśni żałosnych»”, „I Kwartet smyczkowy «Już się zmierzcha»”, „III Kwartet «Pieśni śpiewają»”, „Muzyka staropolska”).

Royal String Quartet, fot. Łukasz Pepol / arch. RSQ


Tekstów i melodii dawnych polskich pieśni religijnych i ludowych poszukiwał od najmłodszych lat – w unikatowy sposób potrafił łączyć je z nowoczesną, zarazem osobną instrumentacją, czego najlepszym przykładem „Canticum graduum”, w którym gęste klastery w najwyższym głosie zredukowane są do ledwie słyszalnych fraz popularnej polskiej pieśni religijnej. Wszystko zaczęło się od „Bogurodzicy”, której nigdy in crudo nie zacytował, natomiast charakterystyczne dla pieśni zwroty melodyczne obecne są w wielu jego utworach.
Fioritury, efekciarstwo, bogactwo materii i konstrukcji w takim traktowaniu muzyki tylko przeszkadza – dlatego po kilku wczesnych utworach, od końca lat 60. w muzyce Góreckiego słychać coraz więcej powtórzeń, współbrzmienia stają się uboższe, ograniczone do kilku motywów. Kompozytor szybko staje się mistrzem czasu zatrzymanego, czasu kreowanego; dźwięki zaczynają panować nad słuchaczem, prowadzić go do doświadczenia znanego z dawnych rytuałów („Ad Matrem”, „Lerchenmusik”, „III Symfonia”, kwartety). Muzyka Góreckiego, niepokojąc, koi, powtarzając wciąż te same harmonie, współbrzmienia i motywy, sięga głęboko w podświadomość, uwalnia emocje.

W 1992 roku „III Symfonia” – lamentacyjna modlitwa z polskimi tekstami (staropolski „Lament świętokrzyski”, ludowe „Kajześ mi się podzioł” i zapisana na ścianie przez więzioną przez hitlerowców góralkę modlitwa „Ty zawsze wspieraj mnie”) – zdobyła szturmem zachodni świat. Dziś, rok po śmierci kompozytora warto zadać pytanie, czy jego muzyka wciąż działa, czy może była tylko chwilową modą?

1211

Niewątpliwie popularność muzyki Góreckiego nieco wygasła. To naturalne – nadmiar rozmaitych propozycji, ciekawość nowości i mody robią swoje. Testem jej aktualności mógł być odbywający się na początku listopada w Warszawie festiwal „Kwartesencja”, organizowany i programowany od kilku lat przez Royal String Quartet (Izabella Szałaj-Zimak, Elwira Przybyłowska, Marek Czech i Michał Pepol).
W minionych latach ten bez wątpienia czołowy obecnie polski kwartet w ramach „Kwartesencji” eksperymentował. Zapraszał muzyków różnych scen: wiolonczelistę Andrzeja Bauera, DJ Lenara, Kayah, a także wielkich muzyków klasycznych ze świata (np. pianistkę Angelę Hewitt). W tym roku artyści zaproponowali program skondensowany. Tylko dwa koncerty – pierwszy w całości poświęcony właśnie kwartetom smyczkowym Henryka Mikołaja Góreckiego.

Okazało się, że magia tej muzyki wróciła, zapanowała całkowicie nad szczelnie wypełnionym publicznością Studiem Koncertowym Polskiego Radia – wielka w tym zasługa wykonawców. Royal String Quartet podjął bowiem wyzwanie godne zapisu w księdze Guinessa: tajemnicą poliszynela jest, że wykonywanie kwartetów Góreckiego wymaga nie tylko szczególnych umiejętności i wyczucia, ale także nieprzeciętnej fizycznej siły: ciosane, wciąż powtarzane akordy są jak rąbanie drzewa.
Nie znalazł się dotąd taki kwartet-śmiałek, który zagrałby wszystkie trzy utwory podczas jednego wieczoru. Wysiłek polskich muzyków pokazał potęgę tę muzyki w dwujnasób. Kwartet Royal za muzykę Góreckiego zabrał się ledwie cztery lata temu, a muzycy z Henrykiem Mikołajem Góreckim nigdy się nie spotkali, nie zdążyli... A jednak to właśnie oni po czterech latach intensywnego ćwiczenia, koncertowania, a także nagrania płyty (dla wytwórni Hyperion) dotarli do esencji tej muzyki – ujętej w modlitewny ton  lamentu oraz szalonego tańca.

Ani amerykański Kronos Quartet, dla którego Górecki kwartety skomponował, ani współpracujący przez wiele lat z kompozytorem Kwartet Śląski nie gra tych utworów w tak zniewalająco energetyczny sposób. Ten koncert, rejestrowany na szczęście przez Program 2 Polskiego Radia (we współpracy z Narodowym Instytutem Audiowizualnym) był wieczorem bez precedensu – już dziś uznać go można za jedno z najbardziej udanych muzycznych wydarzeń kończącego się roku. Kto nie wierzy, niech sięgnie po nagranie.