Król Craig rozstrzyga odwieczną kwestię
fot. Monika Rokicka

Król Craig rozstrzyga odwieczną kwestię

Antoni Beksiak

Jestem pełen podziwu, jak niekoniecznie ekspercka publiczność w Bielsku-Białej z zaufaniem wsłuchuje się w trudne czasem propozycje Tomasza Stańki – i za ten brak koniunkturalizmu bardzo Jesień cenię

Jeszcze 2 minuty czytania


IX Jesień Jazzowa w Bielsku-Białej, 16-20 listopada 2011.

Craig Taborn jest pianistą o bogatym dorobku, a na Jesieni Jazzowej występował już dwukrotnie. A jednak mam poczucie, że nie przygotował nas na recital swojego tria. To człowiek bardzo układny, który traktuje grę u boku lidera jako wymagającą podporządkowania. O tym dalej. Tymczasem, mówiąc krótko, 19 listopada Taborn odsłonił oblicze potężnego muzycznego demiurga, który, mając nas za świadków, dokonywał osnutej na idiomie jazzu syntezy pianistyki Zachodu, korzystając ze zdobyczy na linii Tatum – Boulez, z sympatią dla (po)bachowskiej polifonii, nierozerwalnie splatając kompozycję z improwizacją. Fenomenalne rozdzielenie funkcji rąk prowadzących kontrastowe wątki wpisywało się w wielopuls narracji tercetu, igrającego z fundamentalnymi konceptami rytmiki jazzowej. Nieoceniona była rola perkusisty Geralda Cleavera (nie ujmując kontrabasiście Thomasowi Morganowi), który uświadamiał, jakie konsekwencje może mieć free dla grania time'owego. Holistyczna perspektywa lidera owocowała zdumiewającym połączeniem kluczowych jakości jazzu i muzyki poważnej, które z łatwością ominęło typowe mielizny. To jest współczesny zenit tria jazzowego.

Craig Taborn / fot. M. Rokicka

Na tym tle Zespół Kameralny Toma Harrella w programie „Jazz Meets Classical: Debussy And Ravel” zastosował receptę standardową: z zaaranżowanych tematów i nieswingujących interludiów wysnuwano jazzową narrację, następnie zaś oddawano pole talentom solistów. Konotacje muzyki poważnej praktycznie zanikały. Na rynku jest wiele takich dzieł; w tym przypadku struktury bywały ciekawe, a przynajmniej niesztampowe, nierzadko mocno przetwarzające oryginalny materiał. Pstrokata gromadka indywidualności, jaką zgromadził lider, również okazała się intrygująca, by wspomnieć jazzowe i „klasyczne” sola skrzypaczki Meg Okury, pizzicata wiolonczelisty Rubina Kodhelego (wzorem jazzowego kontrabasu) i łączenie „teorii chaosu” z time'em u perkusisty Johnathana Blake'a. Zalety kontrastowały jednak z wygładzeniem, przylizaniem, wyrazowym stłumieniem, zapewne rozumianym jako przynależne konwencji muzyki poważnej, które skutkowało dłużyznami i monotonią.

Michael Formanek / fot. M. Rokicka

Koniec końców Taborn kontra Harrell to przeciwstawienie dwóch koncepcji mierzenia się z muzyką poważną – w którym Harrell poległ. Intuicja mówi mi, że droga przez dokonania freejazzu i awangardy omija wrodzony kontrast pomiędzy idiomami jazzu i tonalnej „klasyki”, co arcyinteligentnie wykorzystał pianista.

Wyraźnie kompozycja – ale w bardziej avant-jazzowym rozumieniu – była przedmiotem koncertu Kwartetu Michaela Formanka (z Tabornem, Cleaverem i alcistą Timem Berne). Program „The Rub And Spare Change” charakteryzował się gęstą pracą kompozytorską, przekomponowaniem (w sensie wartościującym), w którym komplikacje i meandry wygrywały z wyrazistością, a liczne ograniczenia narzucone muzykom tłumiły ich temperament improwizatorów. Efekt bywał dotkliwie nużący, przedobrzony, a szkoda, bo przecież nazwiska wyśmienite.

Tomasz Stańko / fot. M. Rokicka

Trio Taborna zagrało też z Tomaszem Stańko. Otwartość trębacza to pozytyw, ale – jak się wydaje – w takim przypadku trzeba grać według jego zasad, bo stosunkowo słabo się dostosowuje i współtworzy język komunikacji. Wiele podczas tego występu było Stańkowego idiolektu, zaś dobrze wychowany Taborn i jego znakomita sekcja nie zdecydowali się na przełamanie impasu (może poza dwoma momentami), pozostawiając wrażenie spotkania nieskonsumowanego. To druga twarz pianisty: utalentowana, ale konwencjonalna.

Jazz to sztuka unikania oczywistości. W triu pianisty Colina Vallona bohaterem, a właściwie liderem był perkusista Samuel Rohrer, posługujący się ogromnym bogactwem barw i rozwiązań, wysmakowaną i oryginalną artykulacją (ostinata szczotek przypominające brzmienie tabli). Zawsze zaskakuje, zawsze w rozproszeniu, nie tam, gdzie rzekomo powinien być. Wiele dobrego można powiedzieć o tym recitalu, co niestety nie rozwiązuje fundamentalnego problemu pewnego ECM-owskiego ukąszenia: zadłużone u Jarretta snucie, banalne następstwa akordów, skupienie na niczym, zamiast na czymś, nadmierna powściągliwość w grze pianisty przypomniały mi określenie krytyków starej daty: „piękne, ale nudne”.

Cecil Taylor / fot. M. Rokicka

Na Cecila Taylora czekaliśmy długo, pamiętam co najmniej trzy okazje, kiedy miał się pojawić. I wygląda na to, że za długo. Taylor rapsodiował prozą: niewiele stracił erudycji, witalności i sprawności, wciąż zaskakuje potężnymi akcentami i motoryką, gwałtownym urozmaiceniem. Tony Oxley zaś pukał bez sensu, schematycznie i drętwo, wiernie podążając za dynamiką. Gdzież jego niepowtarzalny flow, oryginalna interpretacja swingu? To nawet nie był cień, to było zaprzeczenie bez cienia indywidualności. Spodziewam się, że gdyby Cecil grał solo (w zasadzie grał), wrażenia mogły być całkiem korzystne. Włączam dla porównania płytę duetu „Leaf Palm Hand” nagraną w 1988 roku i zaręczam, że byliśmy jedynie świadkami klęski, czego skądinąd dopełniły mamrotane przez Taylora wiersze.

Pharoah Sanders swoim występem w Bielsku-Białej zaś udowodnił, że wciąż potrafi zagrać prawidłowy jazzowy koncert. Tradycyjny kwartet dawał wiele miejsca do popisu znakomitym muzykom: intensywnie i gęsto strukturalnie grającemu pianiście (William Henderson), wspaniałemu kontrabasiście (John Weber – cichy bohater koncertu), który tworzył rozbudowane, epickie narracje, nie pierwszoligowemu, lecz arcyrasowemu perkusiście Gregowi Bandy'emu. Sanders gra bez owej historycznej „pasji”, co nadaje całości lekki, zrelaksowany charakter. Nie należy spodziewać się tu szczytów jazzowej interakcji, urok jest jednak niezaprzeczalny, podkreślony dobrym humorem lidera, frazą „The creator has a master plan” i fasonem trzech starszych panów.

Pharoah Sanders / fot. M. Rokicka

Jazzowa Jesień to zacny festiwal, w swojej specjalizacji zapewne bez konkurencji w Polsce. Z zastrzeżeniem, że dominantą są występy starszego pokolenia i ECM-owska stylistyka, która – jak wiemy – bywa nieznośna i jakby niejazzowa. Jestem jednak pełen podziwu, jak niekoniecznie ekspercka publiczność z zaufaniem wsłuchuje się w trudne czasem propozycje Tomasza Stańki – i za ten brak koniunkturalizmu bardzo Jesień cenię.
Po raz drugi natomiast muszę wytknąć dojmujące błędy nagłośnienia, które potrafiły niektórym występom odjąć połowę wartości: niesłyszalny kontrabas (poza najniższymi dźwiękami na odkręconych subwooferach), brudne brzmienie fortepianu (i na co wynajmować Steinwaya?), wyjący talerz ride, zaburzone proporcje – to codzienność. Skądinąd nie jest to rzadkie zjawisko w życiu jazzowym, ale naprawdę niewiele brakuje, by Jesień była przygotowana bez zarzutu. Jeszcze ta tandetna konferansjerka. Tymczasem Michael Formanek zwrócił uwagę, że przydałoby się dołączyć występy w mniejszej, klubowej sali, bo to oferuje muzykom całkiem inną sytuację. Stara, złota prawda.