„Chłopiec na rowerze”,
reż. Luc Dardenne, Jean-Pierre Dardenne

Jakub Socha

Gdy oglądałem po raz pierwszy „Chłopca na rowerze”, wydał mi się ten film najsłabszym w twórczości braci Dardenne, zbyt mocno zadłużonym w banalnych rozwiązaniach fabularnych i stereotypach. Po drugim pokazie myślę o nim dużo lepiej

Jeszcze 1 minuta czytania


11-letni Cyryl ma plan – chce wrócić do domu, tylko że domu tak naprawdę nie ma, nikt w nim nie czeka. Chłopcu został tylko ojciec, który uciekł z pola bitwy, oddał syna do domu opieki społecznej, a potem się schował. Chłopiec próbuje go odnaleźć, wygląda jakby go ścigał – czoło ma zmarszczone, jest ciągle w ruchu. Gania z miejsca na miejsce, stara się wymknąć swoim opiekunom, bada ślady, pyta tych, którzy mogą coś wiedzieć. Zawzięty i zdesperowany, rękami i nogami odgania od siebie prawdę – to, że nikomu jest niepotrzebny. Póki jest w pędzie, udaje mu się.

Bracia Dardenne od razu wrzucają widza w wir wydarzeń. Tempo i jeszcze raz tempo, bieg między przeszkodami, wskakiwanie do nadjeżdżających autobusów, wymijanie stojących na drodze ludzi. Prawie jak kino akcji, prawie – sam ruch czy zimna abstrakcja nie jest tu jednak celem; kamera nie próbuje osaczyć bohatera, nie podkręca paranoi, nie stwarza pozorów, że uciekającego próbuje skrzywdzić świat, nie jest też narzędziem antropologa, który z dystansem śledzi jego zachowania. Jest blisko, ale nie za blisko – patrzy z zainteresowaniem, ale chyba nade wszystko z czułością. Kamera jak dobry rodzic. Dardenne'owie mają dużo wyrozumiałości dla Cyryla. Podobnie podchodzi do chłopca Samanta, żyjąca samotnie fryzjerka, która pod wpływem impulsu decyduje się wziąć go do siebie do domu. Gdy Cyryl pyta ją skąd ten pomysł, kobieta z rozbrajającą szczerością odpowiada: nie wiem. Ciekawe, że filmowcom wystarcza ta odpowiedź. Jakby liczył się właśnie sam ten gest, jakby nie chcieli odzierać go z pierwotnej szlachetności. Belgowie, nieufni wobec słów, uciekają od psychologizowania, zawsze uciekali.

„Chłopiec na rowerze”
pokazuje zaskakującą ewolucję stylu braci Dardenne. Zaczynali od dokumentów, ale porzucili je w momencie, gdy zorientowali się, że ludzie zaczynają przed kamerą mówić to, czego się od nich oczekuje. Potem były już tylko fabuły. Krytycy, mający w pamięci ich rodowód, zwykli mówić o ich kinie „mały realizm”, a przecież były to tak naprawdę przypowieści.
„Rosseta”, „Milczenie Lorny” czy „Dziecko” opowiadały o bohaterach niezakorzenionych, żyjących niejako poza kodeksami i kanonami, w pewnym sensie dzikich. Bohaterach – to słowo do nich nieźle pasuje – którzy w kluczowym momencie decydowali się na gest, o jaki nigdy byśmy ich nie posądzili; gest, wypływający gdzieś z nich, z miejsca, o którego istnieniu nigdy nie myśleli – gest, który stwarzał nadzieję na odrodzenie.

„Chłopiec na rowerze”,
reż. Luc Dardenne, Jean-Pierre Dardenne.
Francja, Belgia 2011. W kinach od 11 listopada 2011
Najnowszy film jeszcze bardziej niż poprzednie oddala się od realizmu. Przypomina baśń. Cyryl biega po świecie w czerwonym ubranku, całość dzieli się na wyraźne rozdziały, które oddziela od siebie kilka taktów z „V Koncertu fortepianowego” Beethovena, dobiegających spoza filmowego świata, bohaterowie i niektóre wydarzenia wydają się zapożyczone, skonstruowane z gotowych form. Jest młody gangster, który wodzi na pokuszenie, zły prawie jak wilk; jest przyjaciel Samanty, który mówi do niej tekstem z tandetnej produkcji: „albo ja, albo Cyryl”; są pikniki i kanapki z tuńczykiem; absurdalny napad na kioskarzy, w którym bierze udział Cyryl; jest wreszcie zmartwychwstanie – najczystsza, wręcz idealna forma odrodzenia.

Na takiej glebie – wydawałoby się – musi urosnąć metafora. Metafora jednak nie rośnie. Cyryl jest bezbronny i zagubiony, niczego nie rozumie, za łatwo wierzy. Nie ma narzędzi, by w kluczowym momencie zaprezentować światu swój gest – nie ma, bo skąd miałby je mieć. Finałowe odzyskanie przytomności po upadku z drzewa to zwyczajnie przypadek, a nie znak, że Cyryl zmartwychwstał, obudził się do nowego życia. Przypadek, którzy szydzi z naszej potrzeby dźwigania wszystkich wydarzeń na wyższe piętra znaczeniowe.

Gdy oglądałem po raz pierwszy „Chłopca na rowerze”, wydał mi się ten film najsłabszym w twórczości braci Dardenne, zbyt mocno zadłużonym w banalnych rozwiązaniach fabularnych i stereotypach. Po drugim pokazie myślę o nim dużo lepiej, dostrzegam więcej. Widzę, że Dardenne’owie przeprowadzili w nim próbę wytrzymałościową wypracowywanej przez lata formuły, by ostatecznie zakwestionować jej główne założenia. Ich poprzednie filmy był świadectwem potęgi samej opowieści, w obrębie której można przeprowadzić w gruncie rzeczy dość bezczelną operację rozgrzeszenia człowieka z jego błędów. „Chłopiec na rowerze” mówi o tym, że w samej opowieści nie ma tak naprawdę nic – jeśli cokolwiek gdzieś jest, to między ludźmi, jeśli ktokolwiek może oczekiwać na nowy początek, to tylko ten, kto odnalazł kogoś, kto chce być przy nim blisko. Nie ma co liczyć na demiurga, który mieszka poza kadrem – mówią Belgowie.

W ostatniej scenie Cyryl jedzie na rowerze, zmierza wreszcie do domu. Wie, że czeka tam na niego Samanta, która bezgranicznie mu ufa. Gdy rozstajemy się z chłopakiem, wyprowadzają nas z filmu znowu dźwięki Beethovena. Jest cholera w tym prościutkim zakończeniu coś naprawdę poruszającego.