Jeszcze 3 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Hymn do Jana Gondowicza

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

W sierpniowym numerze branżowego miesięcznika „Press” ukazał się podobno pierwszy (aż trudno w to uwierzyć) ranking felietonistów prasowych. Jurorzy – redaktorzy naczelni 14 czasopism – zdecydowali, że najlepszym polskojęzycznym felietonistą jest obecnie Daniel Passent, którego uhonorowano za „złośliwość, panowanie nad językiem, erudycję i inteligencję”. Na podium znalazł się jeszcze Michał Ogórek i Jerzy Pilch, a tuż za nimi m.in. Robert Mazurek, Rafał Ziemkiewicz, Jacek Żakowski, Roman Kurkiewicz oraz Kinga Dunin. Takiego na przykład Kubę Wojewódzkiego wyróżniono dopiero pozycją 17., a ranking domyka 23. miejsce zajęte przez Joannę Szczepkowską. Przypominam ranking „Pressu” wcale nie dlatego, że chciałbym się pożalić, iż nie znalazło się tam dla mnie miejsce nawet gdzieś daleko za Szczepkowską, ani nawet nie dlatego, że nie uwzględniono tam sąsiadek i sąsiadów z kolumny felietonowej w dwutygodnik.com (choć oczywiście szkoda).

Przypominam o tym wadliwym i smutnym zestawieniu z innego powodu. Zabrakło w nim przede wszystkim nazwiska i zdjęcia Jana Gondowicza, autora, który – śmiem twierdzić – większością swoich „artykułów drugiej potrzeby” bije na głowę Passenta, Ogórka i Mazurka razem wziętych. A może i wszystkich wyżej wyliczonych, skumulowanych i pomnożonych razy pięć. Problem w tym, że od lat Gondowicz jest felietonistą równie wybitnym, co nieznanym – co niekoniecznie musi dziwić, jeśli dodamy, że kolejne teksty publikuje co miesiąc na łamach „Nowych Książek”, a więc miesięcznika o nakładzie nieprzekraczającym 3 tysięcy egzemplarzy. Podejrzewam, a przynajmniej mam nadzieję, że czytelnicy dwutygodnik.com znają zarówno „Nowe Książki”, jak i publikacje Gondowicza. W takim wypadku wypada mi się tylko cieszyć i zniechęcać Was do lektury kolejnych akapitów niniejszego tekstu, który już z założenia jest połączeniem sentymentalnego hymnu dziękczynnego z artykułem popularyzatorskim w duchu pozytywistycznej pracy u podstaw.

Redaktorem naczelnym wspomnianego miesięcznika jest Tomasz Łubieński, w jakichś 96 procentach składa się on z recenzji nowych książek (kto by pomyślał, zerkając na winietę pisma, prawda?), a „Języczek uwagi”, tj. znajdująca się na tyłach miesięcznika kolumna zajmowana przez Gondowicza, już tym się każdorazowo wyróżnia, że nie jest jeszcze jedną recenzją. Czy teksty Gondowicza są sensu stricto felietonami, można by dyskutować i tego rodzaju wątpliwości genologicznej natury mogłyby być jedyną taryfą ulgową dla redaktorów naczelnych 14 czasopism, którzy długo smażyć się będą w piekle za pominięcie autora „Zoologii fantastycznej uzupełnionej” w rankingu „Pressu”. Sam Gondowicz swoje teksty określa z niepotrzebną skromnością jako „artykuły drugiej potrzeby”. Taki też podtytuł nosi „Pan tu nie stał”, książka, na którą w 77,24 procentach (skrupulatne obliczenia autora) złożyły się jego publikacje z „Nowych Książek” właśnie. Jeżeli teksty takie, jak „Piję do lustra”, „Kafka szuka Zamku”, „Eksplozjonizm” czy „Kurz” miałyby rzeczywiście być artykułami drugiej potrzeby, to siłą rzeczy zdecydowana większość naszych felietonistów, zarówno tych w „Pressie” sklasyfikowanych, jak i tych błądzących poza granicami zestawienia, pisze artykuły potrzeby ósmej, siedemnastej, a może w ogóle niepotrzebne i błahe. Przykłady? Proszę bardzo.

Daniela Passenta wyróżniono w „Pressie” za „poszukiwanie tematu i odświeżenie formy”, ale wątpię, czy Passent wpadłby na to, że można napisać felieton o obecności w kuchni antycznej grzybów, wędzonki i kiszonek („Barszcz a sprawa grecka”), o kurzu („Wszechobecny, ale wzgardzony substrat metafizyczny trwania. Kocha bez wzajemności wszelkie ludzkie sprawy. Chcąc pisać o kurzu, nie muszę daleko sięgać po eksponaty. A jednak wiedza o kurzu jest wciąż szarą strefą”), czy krytyczną recenzję nowo powstałego kwartalnika kulturalnego w formie skrupulatnego wyliczenia istniejących tylko na kartach powieści krain Nierealnej Europy Środkowej („Kafka szuka Zamku”). Pilcha wyróżniono między innymi za „własny styl i odrębny wdzięk”, ale kto jeśli nie Gondowicz umiałby „napisać Pilchem” kongenialną pochwałę felietonistyki Pilcha („Pilch w Pilchu”)? Mazurek znalazł się w rankingu dzięki zmysłowi obserwacji oraz pisaniu „żywemu”, dowcipnemu i złośliwemu, ale czy umiałby spreparować alegorię, dzięki której Gondowicz podzielił rodzimą krytykę literacką na kelnerki z arystokracji, drugą generację kelnerską, której istota polegała na imitacji, wiecznych pikolaków i wreszcie „czwarte pokolenie, które doszło do głosu w zmienionych gastronomicznych realiach”, „z kelnerstwa zachowało jeno muszkę” i „rozwinęło ogólnokrajową sieć fast-foodów, doglądaną z okien swych merców” („Piję do lustra”)?

Obojętnie, po który fragment pochwał i uzasadnień werdyktu z „Pressu” bym sięgnął, wszystkie te zalety i umiejętności bez problemu znajduję w twórczości Gondowicza. Niejednokrotnie na trzech, czterech stronach potrafi on zmieścić takie pokłady erudycji i kreatywnego podejścia do wybranego tematu, błyskotliwego dowcipu, atrakcyjnej anegdoty, krytyczno- i historycznoliterackiej analizy,  czytelniczego śledztwa dziennikarskiego, polemicznego zapału i wysublimowanej, choć chirurgicznie precyzyjnej złośliwości, że zacząłem się wstydzić i to wielowymiarowo. Po pierwsze i oczywiste, za wspomnianych twórców rankingu. Po drugie, za Polaków, że nie znają i nie czytają masowo Gondowicza. Po trzecie wreszcie, za siebie samego, że w biogramie zdarza mi się określać siebie jako „felietonistę” w czasach, w których felietony pisuje Jan Gondowicz.

Powiedzieć, że „chylę czoła”, to jakby nie powiedzieć nic, gdyż w tym momencie czynię raczej prawdziwe wyznanie wiary. Podobnie jak twórca „Paradoksu o autorze” należę do nieistniejącego oficjalnie Klubu Miłośników Wiedzy Zbytecznej, zdarza mi się zaczytywać w arcygrafomanach i obficie ich cytować, również fascynuję się i zderzam ze sobą „wysokie” z „niskim” (że przypomnę nazwę niniejszego cyklu felietonów), również czytam wszystko i wszystkich i o wszystkim, wychodząc z założenia, że z każdej, nawet najbardziej bzdurnej i koszmarnej książki trzeba przeczytać choć kilka akapitów, by i one miały coś z życia, ale nie śmiem nawet startować w żadnej konkurencji, w której moim rywalem miałby być Gondowicz. Bo i po co się pocić, gdy nazwisko zwycięzcy znamy jeszcze przed startem?

Szans nie miałbym tym bardziej, że Gondowicz nie tylko uprawia wspinaczkę wysokogórską, ale jest też wytrawnym i niesłychanie utalentowanym oulipijczykiem. Dość przypomnieć, że to właśnie autor „Pan tu nie stał” przełożył na język polski „Sto tysięcy miliardów wierszy” Raymonda Queneau („machina do fabrykacji wierszy”; zbiór dziesięciu czternastowersowych sonetów, w których każdy wers/zdanie stanowi osobno wycięty poziomy pasek, dzięki czemu wybrane wersy z wybranych sonetów można dowolnie ze sobą zestawiać, co daje nam tytułowe sto tysięcy miliardów wierszy) oraz „Ćwiczenia stylistyczne” tego samego autora (inne, uważane za nieprzekładalne dzieło współzałożyciela grupy OuLiPo, opisujące błahy incydent w autobusie, o którym autor opowiada na 99 zupełnie odmiennych sposobów, z wykorzystaniem wszelkich możliwych figur retorycznych i stylów literackich). Gier, zabaw i eksperymentów literackich nie brakuje też w tomie „Pan tu nie stał”. Przykładem „Krótki Leksmokon”, który rozwija lingwistyczne wątki trzeciej wyprawy z „Cyberiady” Lema. I tak, „smoking” to król smoków, a „smok wzwyż” to smocza erekcja. „Smoczenie nocne” – efekt snów o smokach, „niesmok” – dyskomfort wzbudzany brakiem smoka, a „potęga smoku” – smok do potęgi. Z kolei w „Liście z czytelni” w 20 punktach autor porównuje typowe fabuły literackie z XIX i XX wieku (dawniej: „idealista rusza na wojnę”, a dzisiaj: „idealista wraca z wojny jako cynik”; dawniej: „chłopak zatyka palcem dziurę w tamie, by uniemożliwić powódź”, a dzisiaj: „chłopak wyrzuca pasażera z pociągu, by zobaczyć, co się przy tym czuje” itd.).

W „Kilku pomysłach” Gondowicz, zmartwiony fabularną wątłością polskiej prozy współczesnej, podsuwa przyszłym autorom 100 (!) pomysłów na fabuły dla bohaterów męskich, żeńskich, dziecięcych i zbiorowych, a w tekście „Ouliproust”, nawiązując do „Ćwiczeń stylistycznych”, przedstawia 18 kapitalnych modyfikacji pierwszego zdania pierwszego tomu dzieła Prousta. Dzięki temu dowiadujemy się, jak słynne zdanie „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie” mogłoby brzmieć bez samogłoski „i” („Przez długotrwały czas chadzałem spać rychło”), „a” („Przez długi okres zwykłem robić sobie nocny spoczynek wcześnie”) oraz „e” („Trwał taki długi czas, gdy ja, narrator, to był ktoś, kto chodził spać, zanim zrobili to inni, a nigdy zgoła tak późno jak w dalszym życiu”). Ale to jeszcze nic! Gondowicz prezentuje nam też wariant tego zdania pozbawiony samogłosek… „a”, „e” oraz „i”! Brzmi to tak: „Choć dorosły, M. do późnych pór żył w cyklu bystrych tuptup lulu”. A to dopiero 4 z 18 modyfikacji, z których polecam jeszcze co najmniej alfabetyczną, tautogramową, przenośną, namolną i rozkazującą („Marcel, do łóżka!”).

Oczywiście, gry i zabawy literackie to tylko jedna z wielu pasji czytelniczo-pisarskich Jana Gondowicza, owego niestrudzonego „czciciela druku”, „opętanego zbieracza drukowanej starzyzny” (takim mianem określały go – i nie był to w ich ustach wcale komplement – graficzki komputerowe z warszawskiego „Przekroju”), nigdy nienasyconego pożeracza ksiąg wszelakich, a przede wszystkim „prawdziwego czytelnika”, który z własnego wyboru woli nigdy nie być „prawdziwym pisarzem”. W jednym z wywiadów tak odpowiedział na pytanie o swoje narzędzia badawcze i metodę pisarską: „Czytać i czytać, aż się człowiek czegoś doczyta”. I Gondowicz oczywiście się doczytuje, odnajduje treści wcześniej dla ludzkiego oka niewidoczne i nieistotne, odkrywa u autorów takich, jak Conrad, Gombrowicz czy Witkacy światy nieznane i tajemnicze, a wszystko to relacjonuje w swoich tekstach stylem tak doskonałym, że po ich lekturze prawie złamałem klawiaturę i zatrudniłem się jako sprzedawca w sklepie spożywczym.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.