Baśnie księżniczki Popkultury

Baśnie księżniczki Popkultury

Kaja Klimek

Jeśli wszystkożerność stanowi główny przymiot Kultury Popularnej, to nawet ona lubi urozmaicenie w swoim jadłospisie. Ileż można konsumować, reanimować, upiększać i uczłowieczać lub zohydzać, przyprawiać grozą i/lub komizmem postać wampira?

Jeszcze 4 minuty czytania

Nie tak dawno do mrocznego lasu za siedmioma górami i siedmioma rzekami przybyła stara czarownica o haczykowatym nosie. Wylądowała przed ukrytą w kniei, nowoczesną willą, która gustownie komponowała się z otoczeniem. „Wiele się tu pozmieniało” – burknęła do siebie, zsiadając z miotły. Minęła zaparkowane przy podjeździe samochody o przyciemnianych szybach i podeszła pod drzwi. W szponiastą, pomarszczoną dłoń ujęła mosiężną kołatkę w kształcie głowy wilka i zastukała, jak to wiedźmy mają w zwyczaju, dwa razy. Drzwi się uchyliły, a w progu stanął piękny, bladolicy młodzian. Zza niego wychynęło siedem lub osiem równie posągowych postaci – ile, starucha stwierdzić dokładnie nie mogła, gdyż wzrok miała już słaby. Młodzian zwietrzył, z kim ma do czynienia, i na wszelki wypadek wysunął ukryte do tej pory zaostrzone kły. „Czego chcesz, Babo-Jago?” – warknął. „Ochłoń, Edwardzie. Też się cieszę, że cię widzę. Przez wzgląd na dawne czasy chciałam was uprzedzić. Wasze rządy w tym świecie się kończą. Dość już tych przepychanek między wampirami a wilkołakami. Wracamy. Rok 2012 należy do Baśni”.

Chcecie bajki? Oto Bajka.

Dziś miłościwie nam panuje piękna księżniczka, która zowie się Kultura Popularna. W zamierzchłych czasach nazywano ją Masową, a bardowie tacy, jak pochodzący z krainy braci Grimm Teodor Adorno zarzucali jej, że jest w stanie pochłonąć każdy temat i przetworzyć go – ku uciesze mas, do których jest skierowana – na lekkostrawną, utartą na gładko masę. Czy mistrz Adorno miał rację, czy nie – każdy rozstrzygnie sam. Należy podkreślić, że jeśli nawet owa pasibrzuchowatość czy wszystkożerność stanowi główny przymiot Kultury Popularnej, to nawet ona lubi urozmaicenie w swoim jadłospisie. Ileż można konsumować, reanimować (choć to może niefortunne sformułowanie), upiększać i uczłowieczać bądź zohydzać, przyprawiać grozą i/lub komizmem postać wampira? Toż to już niemal trzecia dekada za rogiem, jeśli za początek rządów wampirów (umarł król, niech... nie żyje król) uznać 1992 rok i „Draculę” Francisa Forda Coppoli. Gary Oldman w roli wampirycznego hrabiego w kobaltowych okularach, elegancko skrojonym surducie i cylindrze prezentował się pociągająco, ale w rankingach Najpiękniejszych Wampirów na Ekranie musiał z czasem ustąpić miejsca Angelowi („Buffy: Postrach wampirów”), Edwardowi Cullenowi (dla – jeśli to jeszcze możliwe – niewtajemniczonych: saga „Zmierzch”) oraz, a może przede wszystkim, Ericowi Northmanowi z serialu „True Blood”. Na to Księżniczka rzekła: „Chyba już mi wystarczy tej strawy”.

„Saga zmierzch: Przed świtem”, reż. Bill Condon, 2011

W głównym nurcie (z obca zwanym mainstreamem) pływa się trudno, gdy gęsto w nim od dryfujących nieumarłych (czasem żwawą żabką uciekających przed wilkołakami), zostaje jednak trochę miejsca dla superbohaterów, kosmitów, robotów oraz młodocianych czarodziejów – tak wyjątkowych, że żadna inna wizja poza Harrym Potterem i spółką na dłuższą metę nie zaistniała w zbiorowej wyobraźni w ostatnich latach (i nawet „Uczniowi czarnoksiężnika”, obdarzonego twarzą wszechpotężnego Nicolasa Cage'a, się to nie udało). Jednak środkowy tor głównego nurtu należał do duetu Bella Swan i Edward Cullen, czego ostatecznym dowodem są bajońskie zyski, które przynosi na całym świecie część 4.1. poświęconej im Sagi. Osobną kategorię stanowi tu rzecz jasna animowana trylogia „Toy Story”, której finał w zeszłym roku prześcignął pozostałych włodarzy zabiegających o względy Księżniczki. Ale prócz zysków to jednak rząd dusz i wyobraźni ma tu znaczenie. Kowboj Chudy i kosmonauta Buzz idolami i obiektami fantazji rzesz nastolatek (i nie tylko) raczej nie mogli się stać. To nie o nich kiedyś będzie się opowiadać nowoczesne baśnie, które tak kocha Księżniczka.

Nie jest też tak, że oto nagle, po wielu latach nieobecności, na ekrany powracają opowieści zainspirowane baśniami. Ekranowych wizji przez lata dostarczała wytwórnia Disneya, która de facto wyznaczyła standardy prezentowania „Baśniówek i Baśniowców”, jak za twórcami komiksu „Baśnie” nazwać można by postaci z tych klasycznych opowieści. Również reinterpretacje mające niewiele wspólnego z kinem familijnym nie były rzadkością. Sztandarowym przykładem niech będzie „Towarzystwo wilków” Neila Jordana z 1984 roku, czyli czytana poprzez psychoanalizę oniryczna historia Czerwonego Kapturka. O wyraźnej zmianie warty w kuchni Kultury Popularnej, którą wygodniej nazwać Wielkim Powrotem Baśniowości na Ekrany, pozwala mówić obecny stan rzeczy. Zatem zacznijmy od początku, jak na baśń przystało.

Była sobie kiedyś mała Dziewczynka...

Wszystko na nowo zaczęło się od innego Czerwonego Kapturka, szumnie nazwanego „Dziewczyną w czerwonej pelerynie” (marzec 2011 premiera w USA) w reżyserii Catherine Hardwicke, która, co symptomatyczne, nadała wcześniej kształt adaptacji pierwszej części wampirycznej sagi „Zmierzch”. O tym odczytaniu baśni Grimmów powiedzieć można tyle, że jest bardziej twilightowe (czyli „zmierzchowe”), niż sam „Twilight” – tu Kapturek (Amanda Seyfried) jest Bellą, ojciec Belli ojcem Kapturka (nawet dosłownie, gra go bowiem ten sam aktor, Billy Burke!), a o względy dziewczęcia rywalizuje dwóch – reprezentujących podobne typy urody jak Edward i Jacob Black – mieszkańców wioski. Ta zaś jawi się jako wczesnośredniowieczne Forks – dzisiaj arena historii wampirów, wilkołaków i ludzi. W związku z tym trudno stwierdzić, czy film Hardwicke to raczej kolejny kamyczek do ogródka wampirycznej willi czy może kamień milowy w drodze do baśniowego pałacu, do której  pragnie się przeprowadzić księżniczka Popkultura.

„Dziewczyna w czerwonej pelerynie”, reż. Catherine
Hardwicke
, 2011

Wraz z wiosną 2011 pojawiła się jaskółka, która wyraźnie zwiastowała nadejście nowej tendencji. Imię jej brzmiało „Hanna” (reż. Joe Wright). Ta „Dziewczynka w zaczarowanym lesie” (nawiązanie do tytułu interpretacji baśni autorstwa Pierre'a Péju, który jeszcze w tej opowieści powróci), która początkowo żyje z ojcem, książką i łukiem w bezczasowej czasowości zimowej tajgi, nagle zostaje wrzucona w świat realny, w którym czas upływa i jest niezwykle cenny. Tu każda sekunda, która nie jest poświęcona ucieczce, przybliża niebezpieczeństwo – Czarownicę pod postacią krwiożerczej niby wilk Marissy Wiegler (Cate Blanchett). Energii i siły do działania niczym magiczny eliksir dodawała Hannie (Saoirse Ronan), ścieżka dźwiękowa sporządzona przez nieustraszonych Chemical Brothers, a wyraźne nawiązania do baśni innych nieustraszonych braci – Jacoba i Wilhelma Grimmów – nadały kształt i cel jej wędrówce ku osadzonemu w post-NRD-owskiej części Berlina domowi z piernika i starciu Dobra ze Złem.

Tymczasem za wielkim morzem, z dala od stolicy Krainy Wyobraźni, gdzie rezyduje Popkultura (Hollywood), we Francji swe filmy tworzy Catherine Breillat. Ona równie dobrze jak Joe Wright zna baśnie braci Grimm i historie zebrane przez Charlesa Perraulta. Jest też niezwykle uważną czytelniczką innego z ich interpretatorów, Brunona Bettelheima. Swoją wizję klasycznych baśni („Sinobrody” czy „Śpiąca Królewna”) podaje widzom wraz z mocną wizualną interpretacją, uwikłaną we współczesny kontekst, rozgrywającą się na kilku płaszczyznach czasowych. Postaci w jej filmach nie odważyłabym się nazwać Baśniówkami czy Baśniowcami, gdyż rozbijałoby to atmosferę poważnie traktowanej fantasmagorii. Śpiąca Królewna, Żona Sinobrodego czy sam Sinobrody są powściągliwi, zupełnie niedisneyowscy (co w epoce po „Shreku oznaczałoby ironizowanie na temat własnej sytuacji), jakby obdarzeni świadomością głębszego znaczenia własnych działań. Mówią to, co myślą, sami się interpretują i nie zostawiają zbyt wiele miejsca na Cudowność baśniowego świata. Im, oraz Breillat, chodzi raczej o rozwianie Tajemnicy.

„Sinobrody”, reż. Catherine Breillat, 2009

Bo oto właśnie na rozstaju dróg u wejścia do Krainy Baśni, widzimy drogowskaz: w jedną stronę zmierza wielce atrakcyjna trasa „Tajemnica”, w przeciwną zaś obfitująca w niespodzianki ścieżka „Cudowności”. Nie dziwi, że pod tymi napisami odczytać można wyryte kozikiem „André Breton tu był”. Stanąwszy pod tym drogowskazem, możemy wybrać przewodnika, który przeprowadzi nas przez ów las fikcji. Bo na wyborze którejś z tras zasadza się różnica w podejściu interpretacyjnym do baśniowej materii pomiędzy proponującym wyprawę przez Cudowność Pierre'em Péju a odkrywającym wielką, skrytą za baśniowym parawanem Tajemnicę Brunonem Bettelheimem (autorem klasycznego dzieła „Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni”). Tajemnica, a raczej jej odkrycie, to interpretacja baśni w duchu psychoanalizy, odpowiedź na pytania o to, co wydarzenia znaczą i co autor (czy raczej anonimowi autorzy, bo przecież bracia Grimm to raczej kompilatorzy ludowych historii) miał na myśli. Gdy zrozumiemy, Tajemnica zniknie, a my zyskamy wielką, „cudowną i pożyteczną” Nagrodę – dorosłość. A gdyby tak skręcić w ścieżkę Cudowności i sprawdzić, co ona ma do zaoferowania? Péju nie pracuje dla Disneya, nie chodzi mu bynajmniej o idealizowanie dziecka i dzieciństwa – raczej postuluje niezamykanie sobie drogi ku „stawaniu-się-dzieckiem”. Jego zdaniem to właśnie samo odpowiadanie baśni, nawet przerywane, by powrócić do wyraźnych obrazów, które mocno zapisują się w pamięci, ma tę moc. Drogą jest tu odrzucenie jasno określonych celów (pedagogicznych chociażby), jakie ma mieć opowiadanie baśni, na rzecz samej przyjemności, jaką niesie zanurzenie w fikcji. Niech słuchacz (widz) i narrator dadzą się przenieść w świat cudownej fantazji (tym razem rozumianej nie po lacanowsku). Na Księżniczce Popkulturze wybór trasy nie zrobi wrażenia – chętnie przechadza się po każdym gościńcu.

Żyła za górami, za lasami, w Baśniowej Krainie...

U wejścia do Krainy opowieść wcale się nie kończy. Może się bowiem okazać, że same Baśniowe Krainy postanowiły zmienić swoją lokalizację. To już nie my, „Docześniacy”, musimy się do nich wyprawiać – Baśniowcy nierzadko żyją między nami. To pomysł Billa Willinghama, autora wspomnianej już komiksowej serii „Baśnie”, którą od 2002 roku wydaje Vertigo Comics (w Polsce nakładem Egmontu ukazało się osiem regularnych tomów oraz bonus – „Opowieści z 1001 nocy Królewny Śnieżki”). O czym te baśnie? W skrócie: w wyniku podboju baśniowych Stron Rodzinnych („Homelands”) przez niszczącego wszystko ogniem i mieczem Adwersarza mieszkańcy emigrują do Baśniogrodu („Fabletown”), ukrytej za czarami i urokami dzielnicy Nowego Jorku wraz z ośrodkiem zamiejscowym w postaci Farmy, gdzie żyją niemający ludzkiej postaci imigranci. Króluje Burmistrz Cole („Old King Cole” ze staroangielskiej dziecięcej rymowanki), jego prawą ręką jest Królewna Śnieżka, a na straży prawa stoi (już po Amnestii, więc wszyscy grają w tej samej drużynie) – szeryf Bigby (czytaj: Big-Bee, skrót od Big Bad Wolf – po naszemu Wilk Bardzo Zły). To tylko wstęp do fascynującego baśniowego remiksu, wielkiego crossovera wszelkich historii spod znaku „znacie, to posłuchajcie”. Społeczeństwo Baśniowców jednoczy marzenie o powrocie do własnej bajki, ale w naszym, czyli docześniackim świecie zmaga się ono z jak najbardziej docześniackimi problemami: konfliktami o władzę, problemami miłosnymi (Książę Uroczy wcale nie jest tak bardzo uroczy), pokątnymi spiskami i knowaniami, walką o równe prawa. Szczęśliwe zakończenie nie jest tu złotą zasadą. Fani komiksu o zawłaszczenie tego świata głośno oskarżają figuratywnego Adwersarza – stację ABC. Bo oto nasza opowieść trafia do świata telewizji.

„Once upon a time”, ABC 2011

Po wiośnie i lecie nadeszła jesień. To czas nowych ramówek amerykańskich telewizji, czyli tego, co księżniczka Popkultura ostatnimi czasy lubi najbardziej. To czas, gdy jak kasztany z koszyka wysypują się nowe seriale. W tym roku aż dwa baśniowe – „Once Upon a Time” (czyli nasze: „Dawno, dawno temu”) Wielkiej Złej stacji ABC, oraz „Grimm” z NBC. Obydwa od „Baśni” przejmują zasadę „Baśniowcy kroczą wśród nas”. Problem w tym, że ABC planowała realizację serialu na podstawie serii Willinghama, lecz oficjalnie porzuciła ten pomysł jakiś czas temu. Teraz jednak serwuje punkt po punkcie historię o wygnanych z Krainy Baśni postaciach. Tu w wyniku czaru Złej Królowej (tej od „Lustereczko, powiedz przecie”) straciły one pamięć i żyją w ludzkiej postaci, acz nieświadome tego, kim są. Zostały uwięzione w bezczasowym czasie gdzieś w Maine, w miasteczku Storybrook (brzmi prawie jak storybook, czyli baśń). Śnieżka jest nauczycielką, Titelitury (Rumpelstilzchen) sprytnym biznesmenem, który trzyma całe miasto w kieszeni, Gadający Świerszcz (znajomy Pinokia) – psychologiem, Zła Królowa, nomen omen, burmistrzem. Urok rzucony przez tę ostatnią polegał na odebraniu baśniom szczęśliwych zakończeń. Tylko przybywająca do miasteczka Emma Swan (zbieżność nazwisk przypadkowa... a może nie?), z racji swojego tajemniczego pochodzenia, może pomóc im je odzyskać. Bill Willingham uspokaja fanów „Baśni”, i ogłasza, że nie ma mowy o żadnej kradzieży pomysłu. Ujęć klasycznych baśniowych historii jest bez liku, zaś on sam postrzega siebie raczej jako ich kompilatora, pokrewnego braciom Grimm. Pokrewieństwem z braćmi może się na pewno także pochwalić bohater drugiego serialu. „Grimm” przyjmuje konwencję opowieści policyjnej, w której poszczególne odcinki nawiązują do klasycznych, wiadomo czyich baśni. Pierwszy otwiera widok biegnącej przez las dziewczyny, ubranej, a jakże, w czerwoną sportową bluzę z kapturem (jej muzyka do biegania, o ironio, to „Sweet Dreams” Eurythmics)... Jej dalszego losu możemy się domyślić. Tutaj Nick Burckhardt (czyżby nazwany na cześć innego Jacoba, niemieckiego historyka kultury z XIX wieku?) to policjant, którego niepokoją dziwne wizje (dostrzega drugie, przerażające oblicze niektórych ludzi). Podejmuje śledztwo w sprawie dziewczyny/kapturka, a w jego trakcie dowiaduje się, czyim jest potomkiem (tytuł!). Ku jego początkowemu zdziwieniu nie tylko on ma „baśniowe” korzenie. Na tym świecie są bowiem ukrywające się Blutbady (Wilki Bardzo Złe) czy Jägerbary (Trzy Niedźwiadki)...

Ale żyła tam też Zła Królowa...

„True Blood”, USA, od 2008To jeszcze nie czas na „żyli długo i szczęśliwie”! To dopiero środek historii! Wraz z nadejściem wiosny do Złej Królowej z „Once Upon a Time” dołączą aż dwie, które też zasięgają rady zwierciadła w kwestii tego, kto jest najpiękniejszy na świecie. Pierwsza z nich to autoparodystyczna Julia Roberts w feerycznym i, na co wszelkie znaki wskazują, bardzo ironicznym „Mirror Mirror” Tarsema Singha, który swoje baśniowe wizje przyjął prezentować na własnych zasadach, rozpędzając do maksimum karuzelę wszelkich Cudowności. Druga to zjawiskowa, acz przerażająca niczym Elżbieta Batory, Charlize Theron w „Snow White and Huntsman”, mroczniejszej, gotyckiej wizji pościgu za Śnieżką, w którą wcieli się nie kto inny, ale Kristen Stewart (Bella Swan ze „Zmierzchu”)! Księżniczka Popkultura ma swe damy dworu, dla których również w tym baśniowym świecie przyszykowała już nowe role do odegrania. I tak oto historia zatacza krąg. Jadłospis na rok 2012 jest już wstępnie ułożony. Księżniczka może zasiadać do stołu. My zaś będziemy żyli długo i szczęśliwie, bo przecież najbardziej kochamy te historie, które dobrze znamy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.