„Coś”,
reż. Matthijs van Heijningen Jr.

Jakub Socha

Nie ma co liczyć na odtworzenie dawnej aury, nowe „Coś” nie spodoba się tym, którzy uwielbiają pierwowzór – film niby odnosi się do niego, ale go nie szanuje

Jeszcze 1 minuta czytania

 

„Coś” – klasyczny film Johna Carpentera z 1982 roku, opowiadający o kosmicie, który wymordował praktycznie całą amerykańską ekipę badawczą pracującą na Antarktydzie – posiada otwarte zakończenie. W ostatniej scenie dwóch ocalałych mężczyzn siedzi na śniegu i czeka. Nie mają pewności, czy udało im się odegnać zagrożenie, ogarnia ich coraz większa desperacja i niepewność. „Co robimy?” – pyta jeden drugiego, na co tamten mu odpowiada: „Dlaczego by po prostu nie poczekać tutaj przez chwilę, zobaczyć co się stanie”. To mógł być nowy początek. Tak się jednak nie stało.

Nowy „Coś” nie jest sequelem, tylko prequelem; głosem z przeszłości, fantazją na temat tego, co już się wydarzyło, a nie tego, co jeszcze może się zdarzyć. Matthijs van Heijningen Jr. dookreśla to, co zostało jedynie zasygnalizowane, swoją robotę kończy zaś tam, gdzie zaczynał się film Carpentera. Jest tylko jeden problem: wykonuje ją przy użyciu dzisiejszej technologii, co stwarza przedziwny efekt. Gdyby ułożono przygody stwora w porządku diachronicznym, nikt by chyba w nie nie uwierzył – ciężko uwierzyć w „Coś”, co z supernowoczesnej maszyny do zabijania przemienia się w śmieszną kukiełkę.

„Coś”, reż. Matthijs van Heijningen Jr.
USA, Kanada 2011, w kinach od 16 grudnia 2011
Nie ma co liczyć na odtworzenie dawnej aury, nowe „Coś” nie spodoba się tym, którzy uwielbiają pierwowzór – film niby odnosi się do niego, ale go nie szanuje. Carpenter bardzo zgrabnie wyjaśnił, dlaczego stwór zjawił się u Amerykanów – pokazał statek kosmiczny, wyrwę w arktycznym lodzie, zrujnowaną osadę norweskich naukowców – pozostawiając równocześnie widza z garścią domysłów. Van Heijningen Jr. z uporem maniaka wypełnia te miejsca, które spokojnie mogły zostać puste. I nie potrafi wiele więcej zaoferować.

Fabuła prosta jak cep; schemat dramaturgiczny, który jest słabą kopią oryginału oraz prezentacja dzisiejszych możliwości komputerowych. I to w zasadzie wszystko. Naukowcy odkrywają stwora; stwór zostaje przywieziony do stacji badawczej; ożywa; zabija – nie zdradzę, co dalej, bo zakładam, że nie każdy oglądał oryginał. Ludzie próbują się bronić, straszą go miotaczem ognia, starają się poznać jego cechy, badają jego tkankę pod mikroskopem, odkrywają, że jest mistrzem mimikry. A on ciągle zabija.

Cała para idzie w budowanie napięcia, generowanie wizualnych obrzydliwości, które albo niczym nie różnią się od tego, co można znaleźć w innych tego typu współczesnych filmach, albo są jawną kopią z oryginału. Matthijs van Heijningen Jr. nie potrafi w żaden sposób uwiarygodnić postępowań swoich bohaterów, nie potrafi nawet ich od siebie odróżnić. Wszystkie subtelności psychologiczne, które Carpenter wyciągał z sytuacji zamknięcia i zagrożenia, potęgującej paranoję, nieufność i egoizm, zostały zasypane. Pozostało ściganie i zabijanie. Mięso gania za mięsem, mięso mięso zjada. A dookoła śnieg.

Taka zabawa – niemiła, niestraszna i nudna.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.