Jeszcze 3 minuty czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Depresja recenzenta

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

Dla czytających za pieniądze (mniej eufemistyczne określenie na tzw. „profesjonalnych czytelników”) koniec roku to nie tylko czas podsumowań i zestawień tego, co najlepsze, najpopularniejsze, najsłabsze czy najbardziej nadające się pod choinkę, ale też okres, w którym z pełnym impetem atakuje nas schorzenie na potrzeby niniejszego felietonu nazwane „depresją recenzenta”. Nie wiem, czy jest to wyłącznie przypadłość niżej podpisanego, czy też pod koniec roku zapada na nią większość krytyków, ale zakładam odważnie, że nie jestem aż tak wyjątkowy i nie cierpię samotnie.

Rok dobiega końca, zaraz zaczyna się kolejny, a na regałach czekają dziesiątki nieprzeczytanych książek, nieprzesłuchanych płyt i nieobejrzanych filmów (zależnie od specjalizacji krytyka – niewłaściwe skreślić), o których koniecznie trzeba przecież napisać, bo albo są to dzieła wybitne, więc musimy rozgłosić tę radosną nowinę miastu i światu, albo są to arcydzieła grafomanii, pretensjonalności i kiczu tak znaczące, że również warto byłoby je rozpropagować i wyśmiać na oczach czytelników. Oczywiście, o tych tytułach, które ukazały się pod koniec roku, będzie można jeszcze przez parę dobrych tygodni pisać, ale postępujący w mediach terror aktualności, połączony z nieskończoną liczbą premier sprawia, że można dostać nie tylko depresji, ale jeszcze, jak mawiają kulturalni Kaszubi, prawdziwej recenzenckiej kurwicy.

W jaki sposób radzić sobie z tak nieprzyjemnymi schorzeniami? Nie mam pojęcia. A z roku na rok jest coraz gorzej. Liczba ostatecznie niezrecenzowanych tytułów narasta lawinowo, wprost proporcjonalnie do liczby recenzentów korzystających z pomocy psychoterapeutów lub przynajmniej starych, dobrych farmaceutyków. Na oczach czytelników dwutygodnik.com podejmuję w tym momencie jeszcze jedną rozpaczliwą próbę walki z recenzencką depresją i na potrzeby niniejszego felietonu czytam raz jeszcze „Upokorzenie” Philipa Rotha. Wcześniej czytałem je w lipcu, ale, jak to często bywa w przypadku osobników bardziej ceniących sobie czytanie niż pisanie, nie napisałem wtedy na ten temat ani słowa. Roth jest jednym z moich ulubionych współczesnych prozaików, czemu wielokrotnie dawałem wyraz (także na łamach dwutygodnik.com), więc uznałem, że i „Upokorzeniu” powinienem poświęcić nieco uwagi, a tym samym – jak naiwnie myślałem – nieco uspokoić nerwy szargane wspomnianą depresją.

Gdybym nie lubił Rotha tak bardzo, jak lubię, i gdybym bardzo chciał spłycić jego literacką filozofię (co niestety zdarza się w wielu tekstach poświęconych temu autorowi), napisałbym, że jego twórczość możemy podzielić na dwie grupy. W pierwszej bohaterowie Rotha wciąż uprawiają seks (od masturbacji przez kolejne romanse aż do trójkątów i innego rodzaju perwersyjnych przygód), a przynajmniej nieustannie o „tych” sprawach myślą/mówią/piszą. Przykłady: „Kompleks Portnoya”, „Nauczyciel pożądania”, „Teatr Sabata”. Z kolei bohaterowie pojawiający się w powieściach z grupy drugiej są już na tyle schorowani, starzy i powoli dogadujący się ze śmiercią, że albo już są impotentami, albo żyją w wielkim strachu, gdyż za chwili nimi zostaną. Reprezentanci grupy: „Duch wychodzi”, „Everyman”, „Upokorzenie”. Osobiście, bez względu na ich seksualną aktywność czy też jej brak, lubię prawie wszystkich bohaterów Rotha (nawet tych antypatycznych, szowinistycznych i żałosnych, a takich tutaj przewaga), i, co za tym idzie, większość jego powieści. Wyjątkiem, a więc ciosem dla fana amerykańskiego prozaika szczególnie dotkliwym, jest właśnie „Upokorzenie” i jego główny bohater. Ciosem ostatecznie spychającym mnie w otchłań owej recenzenckiej depresji, przed którą ponowna lektura miała mnie uchronić.

Ponad sześćdziesięcioletni Simon Axler, do niedawna jeden z najwybitniejszych amerykańskich aktorów teatralnych, „ostatni z wielkich”, przechodzi poważne załamanie. Traci swą „aktorską magię” i nie może więcej grać („jego talent był martwy”). Co gorsza, utrata wiary w siebie i sceniczny paraliż nie przechodzą Simonowi tak, jak powinny przechodzić wszystkie kryzysy i depresje. Nieprzekonanym Roth podrzuca zdanie: „załamał się totalnie”. Co dalej? Oczywiście, od Axlera odchodzi żona („uciekła do Kalifornii”). Oczywiście, przychodzą myśli samobójcze. Wreszcie, oczywiście, szpital psychiatryczny. Załamanie może i totalne, szkoda tylko, że zgrane jak mało który motyw w literaturze.

Dobra, pocieszam się w duchu, temat banalny, ale wziął go na warsztat sam Roth, któremu wydałbym po polsku nawet wypracowania ze szkoły podstawowej, oficjalne podania kierowane do urzędów i treść karteczek, które nakleja na lodówce. Brnę więcej dalej w kryzys Axlera, tym bardziej, że jak większość powieści Rotha, tak i tę czyta się błyskawicznie. W szpitalu psychiatrycznym Simon spotyka różnych „wariatów” (Roth opisuje ich w tonacji ironicznej, jeśli nie szyderczej, jakby nie o chorych pisał, lecz godnych politowania klownach), wygłasza monolog o tym, że „samobójstwo to rola, którą człowiek sam sobie pisze” (z równie oryginalnym zastrzeżeniem, że „spektakl jest grany tylko raz”), oraz zaprzyjaźnia się z pewną Sybil, która trafiła tutaj po tym, jak przyłapała swego „bogatego i wpływowego” męża klęczącego na podłodze i trzymającego głowę między „pulchnymi nóżkami” jej ośmioletniej córeczki (Simon dopytuje inteligentnie: „i co robił?”, na co Sybil odpowiada: „to, co zazwyczaj robią w tym miejscu mężczyźni”).

Wszystko to można jeszcze zrozumieć i wytłumaczyć. Wiadomo, kryzys. Człowiek mówi i robi głupie rzeczy, zadaje głupie pytania i wygłasza głupie monologi. Załamanie nie jest fotogeniczne, wolelibyśmy na nie nie patrzeć. Samotny, poraniony, wypalony, starzejący się i pogrążony w depresji facet to nie jest dla pisarza wdzięczny temat i bardzo łatwo tutaj o literacką porażkę (najlepszym przykładem „Nocnik” Żuławskiego). Mniejsza o to, że samemu Rothowi zdarzało się już z tym tematem mierzyć i to z niezłym skutkiem („Duch wychodzi”, a w jakimś sensie także „Everyman” czy „Dziedzictwo”). Niby odnajdujemy tutaj wszystkie części składowe wielkich powieści autora „Przeciwżycia” (problemy z seksem, samotnością, sławą, starością, tożsamością, rodziną, etc.), ale całość jakby opracowana i sparodiowana przez wynajętego przez Rotha taniego ghost writera.

Tylko na krótką chwilę odzyskałem nadzieję, w momencie, w którym odzyskał ją także Simon Axler. Co takiego wydarzyło się w jego życiu? Oczywiście, kobieta. Nie byle jaka, bo córka dawnych znajomych, młodsza o 25 lat, lesbijka. I to prawdziwa, zdeklarowana, wojująca. Lesbijka z krwi i kości, lesbijka żarliwa, lesbijka totalna jak odchodzące właśnie w niepamięć załamanie Simona.

A więc: co może wyciągnąć faceta z potężnej depresji? Potwierdzenie nadwątlonej i zakompleksionej męskości testem, który oblałaby zapewne większość facetów na kuli ziemskiej, ale przecież nie Simon Axler! Musisz rozkochać w sobie lesbijkę. Musisz zrobić z niej pełnowartościową i seksowną (czytaj: „heteroseksualną”) kobietę. Musisz kupić jej porządne ciuchy (odbita barankiem skórzana kurteczka za tysiąc dolarów, „płaszcze o korzystnym dla jej figury kroju”, do tego spódnice, bluzki, paski, kolczyki i luksusowa bielizna, która „miała zastąpić sportowe staniki i szare majtki”) i buty (dwubarwne, różowo-beżowe czółenka z noskiem w szpic, na niskim obcasiku, od Prady), oraz namówić ją na „właściwą” fryzurę (koniec ze strzyżeniem na krótko!). Musisz nauczyć ją radości płynącej z seksu heteroseksualnego („Wsiadłaś na konia – podpowiedział. – Ujeżdżaj go”), oralnego i analnego („Bolało, ale to jesteś ty” – mówi mu Pegeen po stosunku) uprawianego z mężczyzną. Pegeen szybko zrozumiała, jak wiele traciła jako lesbijka („on mnie wypełnia bez reszty” – mówi o penisie ukochanego – „Atrapa ani palec tego nie potrafią. Jest żywy. To żywa istota”), a ja, niestety, naprawdę cytuję zdania z książki Philipa Rotha, a nie jakiegoś grafomańskiego pisarza-homofoba czy prawicowego publicystę z literackimi ambicjami.

To jeszcze nie koniec absurdów. Pegeen, lesbijka cudownie przemieniona dzięki męskości Axlera w atrakcyjną heteroseksualną boginię, wcześniej była w wieloletnim związku z Priscillą. Było im razem dobrze. Jeździły na biwaki, zwiedziły Nową Zelandię, kochały się. „Ale gdzieś w piątym roku wspólnego życia Priscilla zaczęła coraz bardziej wsiąkać w komputer” – żali się Simonowi świeżo nawrócona. Okazało się, że Priscilla nie tylko uzależniła się od macintosha, ale też postanowiła… „przekształcić się w mężczyznę”. Od pewnego czasu w tajemnicy brała zastrzyki hormonalne i planowała usunięcie piersi. Pegeen spakowała więc swoje rzeczy i uciekła od kobiety, która pragnęła zostać „wąsatym mężczyzną o imieniu Jack” po to, by związać się z mężczyzną, który pragnął zrobić kobietę z lesbijki. Genialne!

W jaki sposób uzasadnia Roth seksualną konwersję Pegeen? „Skoro Priscilla mogła stać się heteroseksualnym mężczyzną, to Pegeen mogła stać się heteroseksualną kobietą”. I wszystko jasne. Jeszcze głupsze są rozmowy Pegeen i Simona, w czasie których wyznaje ona swoje grzechy i poddaje się samokrytyce. „Jestem seksualną anomalią. Sypiam z kobietami” – mówi na przykład, a po jakimś czasie zaczyna ten „stan” (określenie Rotha na orientację seksualną) nazywać „swoją siedemnastoletnią pomyłką”. Simon, jak na prawdziwego samca przystało, wie jednak co trzeba zrobić w takiej sytuacji i od razu bierze się do dzieła: „Zbadał palcami siłę jej dobrze umięśnionych ramion, zważył w dłoniach jej ciężkie piersi, ścisnął jej twarde pośladki, przyciągając ja do siebie”. Najprawdopodobniej samica przeszła właśnie wszystkie niezbędne testy i samiec może zacząć kopulować. W taki to właśnie sposób Simon „po raz pierwszy w życiu zadał się z lesbijką”.

Simon mówi pewnego razu swej ukochanej, że już nie jest „taką dziewczyną” (czytaj: „lesbijką”). Dlaczego? „Nie z tą fryzurą za dwieście dolarów. Nie w tych ciuchach” – wyjaśnia. W tym momencie po rozum do głowy niespodziewanie przychodzi Pegeen i pyta: „Naprawdę myślisz, że przez dziesięć miesięcy wypieprzyłeś ze mnie lesbijkę?”.

Odpowiem za Simona: na szczęście nie wypieprzył. Gdyby jednak wypieprzył, już całkowicie musiałbym zwątpić w wielki talent i inteligencję Rotha, a tak przynajmniej, dzięki zakończeniu powieści, mam dowód na to, że w pewnym momencie (niestety, o wiele za późno) pisarz zorientował się, jak żałośnie słabą książkę tym razem napisał. Bolesna porażka Simona Axlera to przede wszystkim bolesna porażka Philipa Rotha. Tytułowe „Upokorzenie” przede wszystkim odnosi się do czytelnika upokorzonego tak niedobrą książką świetnego pisarza. Być może taki właśnie był zamiar? Upokorzyć się publicznie słabą książką i godnym politowania kryzysowym bohaterem? Jeśli tak, można powiedzieć, że mamy do czynienia z powieścią doskonałą. „Och, graj jak chcesz”, mówi pod koniec do siebie Simon, „pewnie i tak, mimo woli, grasz komicznie”. Niestety. Komicznie, absurdalnie, żałośnie i prymitywnie. Drobnym pocieszeniem jest fakt, że Simon strzela sobie w końcu w łeb. No bo jak tu żyć, gdy „życie mężczyzny jest całe zastawione pułapkami”, prawda? Nie to, co życie kobiet. A już kapryśnych lesbijek takich, jak Pegeen szczególnie.

O pewnym pogrążającym się coraz bardziej w depresji recenzencie i felietoniście nawet nie wspomnimy. W przypadku braku listu samobójczego, nazwiska osoby winnej jego przedwczesnej śmierci szukajcie między innymi na okładce „Upokorzenia”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.