ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA:
Zbrodnia na scenie

Tomasz Fiałkowski

Jeszcze 1 minuta czytania

Nie, nie chodzi o Otella i Desdemonę ani o inne krew w żyłach mrożące historie, które tak lubili pokazywać elżbietanie i nasz łagodny z pozoru Juliusz Słowacki. Nie będzie też o współczesnych brutalistach. Interesuje nas powieść kryminalna, a ściślej – jej szczególna odmiana, w której scena teatralna staje się miejscem zbrodni.

Przykładów sporo, trzeba wybierać. „Śmierć pustego człowieka” Angielki Caroline Graham (rocznik 1931, ale debiutowała po pięćdziesiątce) to druga z cyklu jej powieści, których bohaterem jest inspektor Barnaby. Przyniosły jej sławę i pieniądze, także za sprawą serialu telewizyjnego.

Teatr Amatorski w Causton w hrabstwie Midsomer wystawia „Amadeusza” Petera Shaffera. Premiera wypada więcej niż efektownie. Odtwórca roli Salieriego w scenie samobójstwa naprawdę podcina sobie gardło, bo ktoś podłożył mu brzytwę z niezabezpieczonym ostrzem. Podejrzanych jest wielu. Mordercą okazuje się ostatecznie reżyser. Za swój czyn jednak nie odpowie. Jego mania wielkości przeradza się w prawdziwe szaleństwo i w finale, niczym Gloria Swanson w „Bulwarze Zachodzącego Słońca”, daje się bez oporu wyprowadzić z teatru, bo inspektor powiedział mu, że na zewnątrz czekają dziennikarze.

Cofnijmy się w lata trzydzieste, na spotkanie innej damy anglosaskiego kryminału. Ngaio Marsh (1895–1982), Nowozelandka o maoryjskim imieniu, sama była aktorką i chętnie wykorzystywała znajomość teatralnych realiów. W „Szampańskim zabójstwie” („Vintage Murder”, 1937) trupa z londyńskiego West Endu odbywa tournée po Nowej Zelandii. Pierwszy spektakl w (fikcyjnym) mieście Middletown okazuje się sukcesem. Przyjęcie urządzone na scenie z okazji urodzin gwiazdy zespołu Carolyn Dacres – niekoniecznie.

Gigantyczna butla szampana, która miała być niespodzianką wieczoru, zamiast majestatycznie zjechać na sznurze – spada gwałtownie na głowę organizatora przyjęcia i zarazem zamożnego męża gwiazdy. Poczciwy grubasek pada trupem na miejscu. Kto przeciął linkę od kontrawagi? Tego dowiemy się od przystojnego inspektora Scotland Yardu Rodericka Alleyna, który przypadkiem towarzyszy zespołowi.

I na koniec przykład rodzimy. Wśród powieści, które Maciej Słomczyński (1922–1998) ogłosił jako Joe Alex, znajduje się napisana pół wieku temu „Śmierć mówi w moim imieniu”. Intryga jeszcze bardziej wyrafinowana i jeszcze mniej prawdopodobna. Podczas przerwy w „Krzesłach” Eugene’a Ionesco w garderobie zostaje zamordowany odtwórca roli Starego, ale przedstawienie toczy się dalej. Reżyser, korzystając ze swych zdolności imitatorskich i z faktu, że bohaterowie sztuki noszą maski, zastępuje ofiarę, by dać alibi aktorce grającej Starą. Sądzi, że to ona jest morderczynią, tymczasem zabił zupełnie kto inny.

Zbrodnia w teatrze to figura klasycznego angielskiego kryminału. Jest scena, na której dzieją się rzeczy straszne, i jest widownia, z której zbrodnię obserwujemy. Te dwie rzeczywistości oddziela kurtyna. Nawet jeśli – jak u współczesnej nam Caroline Graham (też zresztą mającej w życiorysie epizod aktorski) – kurtyna nie jest całkiem szczelna, bo żona inspektora odgrywa w spektaklu niemą rolę kucharki Salierich, a jego przyszły zięć jest scenicznym Mozartem.

Kiedy kurtyna znika, przenosimy się w całkiem inny świat. Kryminał przestaje być czystą konwencją, pozwalającą odreagować nasze lęki. Raczej je mnoży: być może ci, którzy tropią zbrodniarzy, w istocie znajdują się po stronie zbrodni?

Wątpliwości tego rodzaju zaszczepił w nas amerykański czarny kryminał, podobnie jak przekonanie, że sprawiedliwość nie zawsze musi zatriumfować, a jej rzecznicy (jak Sam Spade z „Sokoła Maltańskiego”) niekoniecznie posługują się szlachetnymi metodami. Etyka czy skuteczność? Oj, może lepiej byłoby nie czytać kryminałów. My jednak z tego nie zrezygnujemy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.