Notatki z miejsca postoju

Tomasz Różycki

Jeszcze 1 minuta czytania

luty 2009

„Dobranoc”, rys. Tomasz Różycki1.

Zima. Będę pisał, wierząc naiwnie, że jest to jakiś – zapewne niedoskonały – sposób istnienia, i że możliwe jest coś między nami, jakieś równie niedoskonałe porozumienie.

Zdaje się, że przytrafiła się prawdziwa zima, sentymentalna i mityczna, miasto jest zasypane, samochody omijają się ostrożnie, jak objuczone słonie na ścieżce w dżungli. Zamarzła rzeka i kanały, w telewizji śnieży. Narzekania na sześciomiesięczną porę zimopodobną i przeciągającą się do kwietnia jesień pełną błota można sobie na razie darować, choć czas błota jeszcze nadejdzie. Jest tak, jak być powinno, jak zapisano w Wielkiej Księdze Życzeń: wróciło światło, które teraz odbija się od śniegu i nawet w nocy jest jasno, świątecznie, tak jakby nagle wróciło dzieciństwo i rozglądało się za nami. Co prawda w naszym Tomi nikt nie mówi po łacinie, a wino zamarza w butelkach, ale wszyscy pięknie w swoich dialektach przeklinają zimę, odśnieżają podjazdy i rozmrażają akumulatory. I chociaż sztywne łącze wiąże mnie z Rzymem, na szczęście wszystkie drogi są zasypane.

Wszelkie wizyty w stolicy – tej czy tamtej – kończą się tym samym: wjazdem na ten brudny kolejowy dworzec, który wydaje mi się z roku na rok coraz mniejszy, aż zapewne któregoś dnia zniknie zupełnie – wysiądę gdzieś w białym polu i będę ze zdziwieniem brnął przez śniegi. Wysiadam i zaraz zagłębiam się w ten śnieg, błoto, prowincję, i zdaję sobie sprawę, że pewien rodzaj obcości jest niezbędny. Być może taką samą obcość można czuć, mieszkając na czterdziestym piętrze w Nowym Jorku, kiedy każde zejście na dół po tytoń jest jak lądowanie na naszej zielonej planecie po podróży wokół Księżyca. Tomi wydaje mi się koniecznością: to morze błota wokół, te ulice, to, że prawie nikt nie mówi po łacinie. Tu można zostać zapomnianym, hodując codziennie na werandzie staroświeckie symulakry rzeczywistości – wymyślając kolejną fabułę i pisząc wstrząsające listy do potomnych.

Duży budynek przy placu to główny budynek uniwersytetu. Mam z nim niejasne powiązania. Dostaję czasem klucz do pokoju na najwyższym piętrze, przychodzę, kiedy nikogo już nie ma, i chodzę po pustym gmachu, sam, jakbym był duchem. Kiedyś był tu klasztor, a potem przez wiele lat szpital, pamiętam jeszcze siostry miłosierdzia w ich ostrych kornetach. W tych salach leżeli chorzy. Odwiedzałem tu obu moich dziadków i obaj tu umarli. Rzadko który budynek uniwersytecki w Polsce może pochwalić się taką przeszłością i tradycjami. Powstała nawet monografia uniwersyteckiego wzgórza pod tytułem „Kto to u nas nie umarł. Od sekcji do sesji”. Badaczom udało się ustalić pokaźną listę całkiem poważnych zmarłych, na której znaleźli się między innymi członkowie czeskiego zespołu muzyki rozrywkowej, którzy w latach osiemdzisiątych w drodze do Warszawy mieli wypadek i trafili do naszego szpitala. Być może tradycja ta się utrzyma i do licznego grona zmarłych w tym gmachu dołączą wkrótce następni – przy odpowiedniej polityce władz i w dobrych akademickich warunkach nie jest to wykluczone. Ale prawdopodobne są także i inne monografie (na przykład już opracowywana „Kto to u nas nie zwariował. Od sesji do depresji”).

Na razie jednak siedzę właśnie tu, generalny remont już się odbył, a ja za pomocą tam-tama usiłuję porozumieć się z tamtymi duszami. Myślę, że któraś – jeśli nie ta, to tamta – mnie słyszy. Tu, gdzie była okulistyka, jest teraz anglistyka, tam, gdzie choroby wewnętrzne – polonistyka. Tam, gdzie weneryczne i skóry – romanistyka. Tam, gdzie neurologia – slawistyka, tam, gdzie biblioteka – intensywna terapia. Dziekanat – sala operacyjna. Tam, gdzie Rektor – toalety. Tam, gdzie toalety – Ordynator. Pozostałe budynki uniwersyteckie zostały na szczęście zaadaptowane z byłych koszar. Mają inną tradycję, ale i ona jest do podjęcia.

Za pomocą tam-tama pisze do mnie Leonardo, cytując Castanedę: Nasza mowa jest bardzo słaba. I rzeczywiście, zmarzł mi język, a ręce ledwo uderzają w tam-tamową klawiaturę, pewnie od tego mrożonego wina. Trzeba kończyć tę rozmowę. Chociaż pakt autobiograficzny jest tak sprytnie pomyślany, że może połknąć nas wszystkich swoimi siedmioma paszczami, mój pakt zdaje się jest inny i pozostaje mieć nadzieję, że nie tylko złe, ale i dobre duchy kręcą się wokół papieru. Dopóki karmią się winną mrożonką, jest szansa na ciąg dalszy. Dziś postanowiłem zacząć te notatki. Wpis pierwszy: zima.