2011: barokowe perły
arch. Wieniawskiego

2011: barokowe perły

Dariusz Czaja

„El Fenix de Paris” de Briceño i Le Poeme Harmonique? A może „Venus and Adonis” Blowa i Theatre of the Ayre? Albo „Artemisia” Cavallego i La Venexiana? Oto najlepsze płyty 2011 roku z muzyką barokową

Jeszcze 3 minuty czytania

Muzyczny barok wciąż wydaje się krainą niezmierzoną, a barokowy repertuar przypomina studnię bez dna. Mijający rok żywym tej tezy dowodem. Dzięki żmudnej i nieefektownej pracy muzykologów i archiwistów dochodzi do naszych uszu muzyka, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy. Od tej strony widziana, muzyka baroku zdaje się pączkować i jak na razie nie widać załamania tej tendencji. Nagrywany jest też repertuar, który olśniewa muzyczną jakością, mimo że kompozytorzy nie należą do ścisłej ekstraklasy. Szczęśliwie więc, nie jesteśmy zdani już tylko na słuchanie kilku zajeżdżonych fonograficznie arcydzieł; możemy odetchnąć przy innej – nierzadko też wielkiej – muzyce.
Idąc za tą nieskomplikowaną logiką, do konkursowej złotej szóstki zakwalifikowałem tylko te nagrania, które spełniają powyższe kryteria. Zaręczam, istnieje też świat poza Monteverdim, Bachem czy Handlem. A zatem, sześć barokowych płyt, które wstrząsnęły (moim) światem A.D. 2011. Prezentację zaczynamy od miejsca ostatniego, cymes największy zostawiając na koniec.


6. Luis de Briceño, „El Fenix de Paris”. Le Poeme Harmonique, Vincent Dumestre, Alpha

Na początek lekka kawaleria (ale jakże piękna!). Luis de Briceño pojawił się we Francji, za panowania Ludwika XIII, w trzeciej dekadzie wieku XVII. Był znakomitym gitarzystą i autorem podręcznika gry na tym instrumencie. Miał nieszczęście zjawić się ze swoją gitarą w świecie, w którym niepodzielnie królowała lutnia. Opór był duży. „Todos se burlan de mi”, „wszyscy stroją sobie ze mnie żarty” – jak mówią słowa jednej z pieśni. Dzielny Hiszpan nie dał za wygraną, starając się zaznajomić paryską konserwę z brzmieniem gitary. Wprowadził też na rynek francuski hiszpański folklor i ogień w galanteryjnym Paryżu nieznany.

Dumestre zaprezentował świetny wybór pieśni – czy może raczej: piosenek – z repertuaru de Briceño, które zostały jeszcze uzupełnione hiszpańskimi numerami anonimowych autorów. Villanos, villanicos, follias, seguidillas – te i inne hiszpańskie formy znajdziemy na płycie. Słychać tu nie tylko różne kolory gitary barokowej (Thor-Harald Johnsen, Massimo Moscardo), ale też harfę hiszpańską i barokowe skrzypce, na których gra rewelacyjna Mira Glodeanu. Klasą dla siebie jest Claire Leffilliatre –  śpiewa swobodnie, z rzadką finezją, a gdzie trzeba z hiszpańskim biglem. Świetnie tez brzmi w duetach z Isabelle Druet. Zresztą cały zespół pod Dumestrem wypada zachwycająco. Po latach chudych, po repertuarowych wyborach dziwacznych i mało zrozumiałych, Alpha znowu w świetnej formie!



5. John Blow, „Venus and Adonis”. Theatre of the Ayre, Elizabeth Kenny, Wigmore Hall Live

Tytuł może być nieco mylący. Kolejna płyta ze znakomitej serii live wydawanej przez Wigmore Hall nie jest bowiem jedynie zapisem sławnej masque napisanej przez Blowa dla dworu Stuartów. To rozumnie pod względem dramaturgicznym pomyślany wieczór muzyczny z kilkoma utworami o mniejszej może wadze (między innymi: J.Blow, „Cloe found Amintas lying”; M.Lambert, „Vos mepris chacque jour...”, R.de Visse, „Chaconne”), które stopniowo, acz konsekwentnie podprowadzają słuchacza pod kulminację wieczoru, jaką stanie się opowiedziana muzycznie historia miłosna: „Venus and Adonis”. Te stylowo zagrane numery (skądinąd świetne!) stworzyły stosowne tło do arcydzieła Blowa. Napięcie wyraźnie rosło.

I w rzeczy samej było na co czekać. „Venus and Adonis” odsłania tu wiele ze swoich piękności. Ważne, by słuchać tej kompozycji, by tak rzec, an Sich, dla niej samej, a nie –  jak to się dzieje najczęściej – porównywać ją namolnie z „Dido and Aeneas” Purcella. Pokrewieństwa są znane i nie ma powodu im zaprzeczać. Ale „Venus and Adonis” to nie jest ledwie support arcydzieła Purcella; to osobny kosmos dźwięków. W koncepcji Elizabeth Kenny, znakomitej lutnistki, dzieło to lśni różnymi barwami. Jest ekspresyjne, żywe, trzyma w napięciu do elegijnej cody. Nie sposób się nudzić ani przez chwilę. Cała trójka solistów – Sophie Daneman (Venus), Elin Manahan Thomas (Cupid), Roderick Williams (Adonis) – jest nadzwyczajna. Oni nie tylko śpiewają tekst, ale też zawarte w nim najlżejsze drgnienia emocji. Końcowy chór powala całkowicie, oklaski długo nie milkną... Pośród kilku nagrań tego arcydzielnego drobiazgu realizacja Kenny jest w ścisłej czołówce.



4. Matthias Weckman, „Abendmusiken”. Ensemble Les Cyclopes, Zig-Zag Territoires

Odkąd wiele lat temu wysłuchałem kantaty „Zion Spricht” Weckmana (w genialnym wykonaniu The Purcell Quartett, z Susan Gritton i Paulem Agnew), zyskałem całkowitą pewność, że to bodaj najsmutniejsza muzyka, jaką w czasach baroku napisano. George Steiner pisał kiedyś o „ociekających smutkiem zieleniach Soutine’a”. Coś podobnego można by powiedzieć o muzyce Weckmanna: nuty ciężkie od łez, muzyka ociekająca jakąś przedziwną – ciemną, melancholijną – odmianą smutku. Ta muzyka nie brała się z powietrza; była bolesnym zapisem twardego, brutalnego życia. Warto pamiętać, że Weckman (uczeń Schütza i Praetoriusa) doświadczył na sobie dobrodziejstw wojny trzydziestoletniej, ciężko przeżył zarazę w Hamburgu, choroby i śmierć były obecne w jego życiu w nadmiarze. Trudno w tej sytuacji pisać słoneczne kuplety.

Już od pierwszych, ciągnących się rozpaczliwie nut, słychać, że będzie dobrze. To znaczy źle. Ensemble Les Cyclopes (dowodzony przez Bibiane Lapointe i Thierry’ego Maedera) doskonale czuje się w mrocznych klimatach kompozytora z Turyngii. Na ciekawie skonstruowany program składają się trzy kantaty, dwie sonaty, partita na klawesyn i chorał organowy. Rewelacyjnie brzmi kapela: uderza precyzja i klarowność grania. Śpiewacy idealnie czytają ciemny idiom muzyki Weckmana. W ich wykonaniu szczególnie przejmująco zabrzmiała otwierająca płytę kantata „Wie liegt die Stadt so wüste” (jak muzyczna odmiana malarskiego tematu vanitas) i kończąca ją, monumentalna kantata „Wenn der Herr die Gefangenen zu Zien”, w której Weckmann odsłania w pełni swój muzyczny warsztat. Ciemna perła wczesnego baroku. Obezwładniające mroczne piękno.



3. „Il Canto della Sirena. Cantate napoletane dell’eta barocca”. Pio de Vittorio, I Turchini, Antonio Florio, Glossa

Kiedy na Sądzie Ostatecznym zapytają Antonio Florio: „a coś ty człowieku dobrego dla ludzkości zrobił?” – szef zespołu I Turchini może spokojnie wypiąć pierś i pokazać harmonię nagrań z muzyką włoskiego Południa. W istocie, to jemu (wespół z muzykologiem Dinko Fabrisem) zawdzięczamy znajomość muzyki neapolitańskiej ery baroku. Bez jego pasji i odwagi nagrywania zapoznanych dzieł neapolitańskich mistrzów (wydawana niegdyś przez Opus 111 rewelacyjna seria „Tesori di Napoli”) przekonani bylibyśmy, że świat włoskiego baroku kończy się w okolicach Rzymu, bo dalej to już tylko afrykańska dzikość i estetyczne prostactwo. To właśnie Florio poszerzał naszą wyobraźnię muzyczną o dzieła Francesco Provenzale, Giovanniego Salvatore, Francesco Durante, czy porywającego Cristofaro Caresany (ostatnio wydane dwie płyty: „Tenebrae” i „L’Adoratione di Maggi”).

Kolejna płyta (a dokładniej rzecz biorąc: trzy płyty!) ugruntowują pozycję Florio jako największego znawcy neapolitańskich światów muzycznych, a zespołu I Turchini jako najlepszego interpretatora muzyki włoskiego Południa. „Il canto della Sirena” to najpełniejszy jak dotąd zapis kantat neapolitańskich ery baroku. Nie trzeba dodawać, że jest to dzieło pionierskie, bo wyjąwszy dzieła Scarlattiego, Pergolesiego, czy Leo to muzyka prawie nieznana a o niektórych nazwiskach (Tricarico, Sabino, Faggioli, Coppola, Netti – wymieniać dalej?) nawet obeznani z włoskim barokiem nie słyszeli. A kontynent muzyczny to ogromny i bogaty, było więc z czego wybierać. Drużyna Florio z jej flagowym śpiewakiem Pino de Vittorio prowadzą nas przez ten ogród nie plewiony metodycznie i ze smakiem. Niemal każda z kantat to opera w miniaturze. Jak to w Neapolu, wiele tu ostrych emocji, łzawych wyznań, fajerwerków i ulicznej zgrywy. Pino de Vittorio – to się czuje – jest u siebie, a my z nim. Dla zachęty powiem tylko, że rzecz cała zaczyna się od apulijskiego coveru „Tarantella del Gargano”. Nie jest to całkiem neapolitańska muzyka, ale że południowa nikt nie zaprzeczy. Na rozgrzewkę w sam raz. Cudo.



2. Michelangelo Falvetti, „Il Diluvio Universale”. Capella Mediterranea, Choeur de Chambre de Namur, Leonardo Garcia Alarcón, Ambronay

Kompozytorzy epoki baroku często brali za kanwę swoich utworów starotestamentowe wydarzenia. Mamy więc muzycznie opracowaną krwawą historię Kaina i Abla (Scarlatti), dramatyczną wędrówkę Mojżesza przez pustynię (Hasse), a już z samych oratoriów Haendla („Esther”, „Deborah”, „Belshazzar” etc.) można by zrekonstruować sporą część starotestamentowych opowieści. Tym bardziej  dziwne, że nikt wcześniej na taką skalę nie pomyślał, że biblijny Potop, to świetny materiał na stworzenie muzycznej dramaturgii. Ileż tu możliwości, zwrotów akcji, bohaterów (ludzkich i zwierzęcych!), nieposkromiony żywioł wodny, szczęśliwe zakończenie... Alarcon wspomina, że temat Potopu nawiedzał jego wyobraźnię od samego dzieciństwa. Kiedy pewnego dnia otrzymał na Sycylii nieznaną szerzej partyturę „Il diluvio uniwersale” sądzić można te pierwsze emocje ożyły z podwójną mocą.

Pozostajemy dalej w klimatach południowych. Michelangelo Falvetti był bowiem kompozytorem sycylijskim, pełnił funkcję maestro di capella katedry w Messynie. Niewykluczone, że to bliskość dymiącej Etny pozwoliła mu tak znakomicie oddać muzycznie ruch naturalnych żywiołów. Jego oratorium wykonano po raz pierwszy w roku 1682 i słuch po nim zaginął. Świetnie pomyślane libretto (Vincezno Giattini) dzieli oratorium na cztery części: „In cielo”, „In terra”, „Il diluvi”, „In l’arca di Noe”. Występują: Noe, jego żona (o wymyślonym imieniu Rad), Bóg, Śmierć, a także figury alegoryczne: Natura Ludzka i Sprawiedliwość Boska. W planie tekstowym rzecz jest dydaktyczną czytanką, ale to w muzyce dzieją się rzeczy niemożliwe. To zapoznane arcydzieło jest przede wszystkim świetną kompozycją! Bogatą, zróżnicowaną kolorystycznie, dramatyczną. Capella Mediterrana gra jak by była na arce Noego, a śpiewacy (Mariana Flores jako Rad!) sprawiają wrażenie jakby bronili się przed morskim żywiołem. Wspomnieć trzeba też o znakomitym perskim perkusiście Kevyanie Chemiranim, bez którego obecności ta płyta byłaby uboższa. Nikt tak pięknie się nie tłucze jak Chemiranyi! Do tego świetnego wykonania wprowadził on jeszcze nutę improwizacyjnego szaleństwa. Jest moc, klękajcie narody.



1. Francesco Cavalli, „Artemisia”. La Venexiana, Claudio Cavina, Glossa

Claudio Cavina przyzwyczaił nas już do niezmiennie wysokiego poziomu, zwłaszcza w nagraniach muzyki włoskiej wczesnego baroku. Rejestracja wszystkich ksiąg z madrygałami Monteverdiego dokonana przez kierowaną przez niego grupę La Venexiana długo jeszcze pozostanie wzorcem z Sevres w tej materii. Cavina nie jest nudnym archiwistą, czasem poniesie go w stronę eksperymentu („Round M”), ale też szybko wraca do równowagi (wydana też w 2011 „Concerto delle Dame”, znakomita płyta z madrygałami ferraryjskiego kompozytora Luzzasco Luzzaschi, ważnej postaci ówczesnego muzycznego świata, m.in. przyjaciela Carla Gesualdo). Opera „Artemisia” (Wenecja, 1657) pozostanie z pewnością pośród najlepszych dokonań sprawdzonej już na różnych frontach ekipy Caviny.

Wenecki kompozytor Francesco Cavalli nie jest, rzecz jasna, postacią zupełnie nam nieznaną. Niegdysiejsza fenomenalna rejestracja inscenizacja jego opery „La Calisto” (Rene Jacobs, Herbert Wernicke, z olśniewającą Marią Bayo w roli tytułowej) zrobiła ogromne wrażenie. Później Florio nagrał z sukcesem „La Statira”, inną jeszcze jego operę. Cavalli to nie jest ciemna gwiazda na muzycznym firmamencie ale wciąż daleko jej do pełnej jasności. „Artemisia” do kolejny krok w tym kierunku. Mniejsza o libretto, o dramaturgiczne zapętlenia. Rzecz, jak zawsze u wenecjan, o ludzkich emocjach, moralnych powikłaniach i namiętnościach władzy. Ale jak to jest zagrane i zaśpiewane! Muzyka brzmi w punkt, wszystkie załamania dynamiczne oddane są tu z nieomylną precyzją. La Venexianie udaje się magiczna sztuczka: czas ulega zakrzywieniu, zapominamy szybko o współczesności, przenosimy się bez trudu do jednego z weneckich teatrów... Głosy! Francesca Lombardi Mazzulli jako Artemisia, Roberta Mameli jako Artemia, kontratenor Maarten Engeltjes jako Meraspe... Ilość (i jakość!) arii niezwykłej piękności jak zwykle u Cavallego powala. Już samymi ariami Artemii można by obdzielić parę oper („Se Meraspe crudel” – Roberta Mameli w wielkiej formie!). Jeszcze jedna perła wygrzebana z niebytu. Prawie trzy godziny porywającej, cudownej muzyki, czułość i drżenie. Co tu więcej gadać. Bez dwóch zdań: płyta roku!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.