Pollini x 5
fot. Mathias Bothor / Deutsche Grammophon

Pollini x 5

Marta Nadzieja

5 stycznia Maurizio Pollini skończył 70 lat. To artysta tej rangi, że słuchacza nie interesuje, kim jest prywatnie, intryguje go tylko jego kolejne nagranie. Przezroczystość doskonała

Jeszcze 1 minuta czytania

To nie będzie bedeker po dyskografii triumfatora Konkursu im. Fryderyka Chopina z 1960 roku. Te pięć wybranych płyt to kanon dla tych, którzy słuchać lubią przede wszystkim grających rąk, a nie ego. Wybór osobisty, a więc dyskusyjny.


5. Schumann

W 2005 roku DG wydało minibox z zarejestrowanymi przez Polliniego utworami Schumanna. Dobór jak najbardziej zasadny, bo przemyślany. Nie ma tu „Sonaty fis-moll”, a są bardziej zwarte formy. „Tańce Dawida” to interpretacja integralna, nieprzegadana, zagrana od A do Z, bez żadnych appendixów. „Koncert bez orkiestry” uwodzi dystynkcją i żarliwością (finał!). „Kreisleriana” to triumf linearności i narracyjności, każda część stanowi tu idealnie zamkniętą całość. I „Allegro b-moll”, które emocjami atakuje już od pierwszych taktów. Na szczęście za artystyczny mianownik Polliniego uznać należy taką pozę: pianista Pollini gra, a Pollini człowiek stoi obok niego i ze skupieniem patrzy na jego ręce.


4. Beethoven, „Diabelli Variationen”

Arcydzieła Beethovena pianiści podejmują się rzadko. Ale dlaczego w zestawieniach dotyczących rejestracji „Wariacji” tak często ignoruje się interpretację Polliniego? To najlepszy wstęp do poszukiwań idealnego nagrania „Wariacji na temat Diabellego”. Możliwe, że też tylko w tym nagraniu Włoch pozwolił sobie na tyle mrugnięć okiem do słuchacza, tyle przewrotności i diabelskości. Kiedy się go słucha, trudno oprzeć się wrażeniu, że w każdej z 33 części szczerzy się do słuchacza czart. W niejednym takcie.


3. Beethoven, „Sonata opp. 10&13”

Do Wiedeńczyka Pollini sięga regularnie i większość tych kreacji uznać należy za wybitne („Hammerklavier”, „Waldenstein”), ale to ta – na tle reszty Beethovenowskich kreacji skromna – płyta chwyta za serce. Już otwierającą album „Sonatę c-moll” z op. 10 Włoch gra tak, że jej naiwny melodramatyzm gdzieś się ulatnia. Potem „Sonata F-dur” – lekka, motoryczna, a za nią jeszcze bardziej migotliwa D-dur. I ulga – że Pollini nie ćwiartuje „Patetycznej” na patetyczne części.


2. Chopin, „Klavierkonzert nr 1, e-moll op. 11” (EMI)

Dla wielu Chopin z ostatniej dekady pianisty jest trudny do strawienia (choćby zagrane w manierze grave nokturny). Dlatego dobrze sięgnąć do źródeł. Nagranie z Paulem Kletzkim należy do arcydzielnych. Dlaczego? Bo oddech, zapał, żar. A więc to, co w dziele Chopina najistotniejsze.



1. Chopin, „Etiudes”

„Wtargnięcie brzmienia wyzwolonego, równego żywiołom. Logika modulacji inspirowana Bachem. Studium pasażowe ćwiczące rozpiętość prawej ręki” – pisał o etiudzie C-dur z op. 10 Mieczysław Tomaszewski. Stawiając te słowa, musiał słuchać interpretacji utrwalonych dla DG (którą uważa zresztą za jedną z najwspanialszych). Zarejestrowane w 1972 roku wydają się zagrane na jednym oddechu. Sensacyjna odsłona z 1960 roku wydana niedawno przez Testament (nagranie jeszcze sprzed Konkursu Chopinowskiego) to granie zupełnie bezcielesne, nie słyszy się w tym wykonaniu żadnego wysiłku.

*

Kilka dni temu słyszałam w Programie 2 Polskiego Radia: pianista X kojarzy mi się z chłodnym intelektem, a dyrygent Y ze spontanicznością i intuicją. Z czym mi się kojarzy Pollini? Chyba tylko z utworami, jakie wykonuje. To artysta tej rangi, że słuchacza nie interesuje – jak w wypadku innych – kim jest prywatnie, a jeśli już coś go intryguje, to jego kolejne nagranie (w marcu znów sięga do Chopina). Przezroczystość doskonała.