„Code Blue”, reż. Urszula Antoniak

„Code Blue”, reż. Urszula Antoniak

Jakub Majmurek

„Code Blue” to odrobiona bez zarzutu lekcja z pewnej silnie obecnej we współczesnym kinie artystycznym estetyki – Urszula Antoniak musi jednak znaleźć własną

Jeszcze 1 minuta czytania

W „Tęczy grawitacji” Thomasa Pynchona jeden z przewijających się przez setki stron i wątków tego prozatorskiego labiryntu bohaterów wygłasza wielką pochwałę sadomasochizmu. Sadomasochizm, argumentuje, jest dlatego obłożony społecznym, a nieraz i prawnym zakazem, że ujawnia najgłębszą, najbardziej intymną prawdę o istocie naszego człowieczeństwa i społeczeństwa. Prawdę o rozkoszy płynącej z bycia poniżonym i podporządkowanym, na której opiera się wszelka władza. Słowa te przypomniały mi się, gdy oglądałem „Code Blue” Urszuli Atnoniak – portret Marian (Bien de Moor), zimnej, uporządkowanej, ascetycznej pielęgniarki w średnim wieku, która wikła się w masochistyczną, obsesyjną, destrukcyjną relację z brutalnym sąsiadem – erotyczna fascynacja burzy wszystkie jej na co dzień starannie kultywowane mechanizmy obronne.

„Code blue”, reż. Urszula Antoniak, Dania,
Holandia 2011, w kinach od 13 stycznia 2012
W jaki sposób kino może ukazać rozkosz „bycia poniżoną i podporządkowaną”? Antoniak przyjmuje tu minimalistyczny klucz estetyczny. Narracja jest oszczędna, eliptyczna, wiele scen jest silnie zdedramatyzowanych, dialogi rzadko padają z ekranu, a nawet jeśli już są, to rwą się, raczej dostarczają dźwiękowego tła, niż istotnych informacji o postaciach. Film rozgrywa się w zimnych, aseptycznych, nieprzytulnych wnętrzach – w szpitalu, gdzie pracuje Marion, w jej chłodnym, skąpo umeblowanym mieszkaniu na schludnym osiedlu przeszklonych apartamentowców. Aktorzy nie odgrywają swoich ról, na ekranie obserwujemy przede wszystkim interakcje ich ciał, Antoniak nie interesuje pogłębiona psychologia postaci, patrzy na nie z punktu widzenia właśnie ciała i poruszających je afektów.

Życie Marion poddane jest rutynie pracy, wydaje się nie mieć żadnego życia prywatnego, całkowicie poświęca się pacjentom, starszym ludziom, którymi opiekuje się w klinice geriatrycznej – tam społeczeństwo odsyła słabe, stare ciała, których cierpieniom nie potrafi nadać żadnego sensu. Postać Marion ma w sobie coś demoniczno-anielskiego, zwłaszcza wtedy, gdy ubrana na biało pomaga, naginając przepisy, umrzeć pacjentom, którzy nie chcą przedłużać bezsensu umierania.

Świat Marion to zamożna, uporządkowana, czysta, otwarta „północnoeuropejska socjaldemokracja”, gdzie nawet pielęgniarki żyją we względnym dobrobycie. A przy tym społeczeństwo, w którym porusza się bohaterka jest skrajnie zatomizowane, ludzie się przede wszystkim mijają, każdy wydaje się być zamknięty we własnych rytuałach, żyć pod własną „szklaną kopułą”, oddzielającą go (lub ją) od autentycznego kontaktu z innymi ludźmi. Marion zaprzyjaźnia się co prawda ze starszą sąsiadką, ale i ta relacja jest powierzchowna, ulotna, każda ze stron może się z niej w każdej chwili wycofać. Jedyne, co w filmie przerywa tę aseptyczną izolacje, to przemoc. Na kontraście pomiędzy zimną, higieniczną rutyną i eksplozjami przemocy zasadza się rytm filmu.

Po ekspozycji przedstawiającej bohaterkę i jej świat następuje kluczowa scena: Marion, przez wielkie, zajmujące prawie całą wysokość ściany okno swojego mieszkania obserwuje scenę brutalnego gwałtu, którego dwóch pijanych mężczyzn dopuszcza się na młodej kobiecie. W apartamentowcu naprzeciwko tę samą scenę obserwuje sąsiad. Kobieta i mężczyzna z naprzeciwka nie tylko patrzą (przez szybę przypominającą kinowy ekran) na scenę przemocy seksualnej, ale także na siebie nawzajem. Od wspólnego aktu voyeuryzmu zaczyna się ich mroczna, wyniszczająca, oparta na przemocy, grze dominacji i podporządkowania relacja. W oczywisty sposób budzi to skojarzenia z „Krótkim filmem o miłości” Kieślowskiego. Tylko że tam na sąsiadkę z bloku patrzył młody mężczyzna, jego patrzenie włączało dojrzalszą od niego kobietę w jego romantyczną i erotyczną fantazję. Tu patrzy kobieta, jej spojrzenie nie jest włączone w romantyczny, ale masochistyczny fantazmat, relacja pary z „Code Blue” jest o wiele bardziej cielesna, afektywna niż ta przedstawiana przez Kieślowskiego.

Z „Code Blue” mam pewien problem. Z jednej strony odnajduję tu wszystko, czego szukam w kinie, i co jako krytyk postuluję jako zadanie dla kina polskiego: zdyscyplinowaną, ciekawą, świadomie wykorzystywaną przez autorkę formę; krytykę współczesnego społeczeństwa dobrobytu (przyznajmy, że dość powierzchowną); odważne mierzenie się z problemami ciała, pożądania, seksualności. Z drugiej strony wszystko się jednak nie składa w porywającą całość, nie da się oprzeć wrażeniu, że „wszystko to już było” („Pianistka” Hanekego to nie jedyne skojarzenie). „Code Blue” to odrobiona bez zarzutu lekcja z pewnej silnie obecnej we współczesnym kinie artystycznym estetyki – a bez wątpienia bardzo utalentowana i filmowo sprawna Urszula Antoniak musi po prostu  znaleźć estetykę własną.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.