SKOK W BOK: Przypiss

SKOK W BOK: Przypiss

Jan Gondowicz

Dzieciom z  p o c z ą t k u  lat 50., do jakich się zaliczam, aplikowano gruszki z pąsowej gumy, fabrykowane w czterech co najmniej kalibrach, z których king size nader ceniony bywał w lane poniedziałki

Jeszcze 2 minuty czytania

Tadeuszowi Komendantowi

Parę lat temu pod wpływem eseistyki Michała Pawła Markowskiego Tadeusz Komendant dokonał anamnezy. „«Podróże Guliwera» – pisze – poznałem w dzieciństwie z adaptacji Mariana Brandysa. Czego nie zrozumiałem, do tej pory pamiętam: w pewnym momencie dochodzi do zbrukania pałacu liliputów przez Guliwera; Guliwer ugasił pożar, ale lilipuci mają pretensje. Według Brandysa o to, że użył lewatywy. Mnie, dziecku z lat 50., lewatywa nie kojarzyła się z niczym zdrożnym, była tak samo szklana jak bańki, które mi czasem stawiano [...]. Gdzie zatem miałaby kryć się nieprzyzwoitość? Trzeba było przeczytać aż oryginał, żeby ją odkryć: w wersji Swifta Guliwer szcza na pałac i strumieniem szczyny gasi ogień. Podoba mi się ta podmiana uznanego za wstydliwy siusiaka na przypominający dzisiejszą kroplówkę kurek lewatywy”. Dobór słów zdaje się zdradzać żywą wciąż satysfakcję z nazwania rzeczy ich właściwym imieniem.

Folgując pedanterii dodać trzeba, iż akt hipokryzji, maskujący sławetny wstręt Swifta do naturalnych potrzeb, wraz z Brandysem sygnował w roku 1961 współautor, Jacek Bocheński. A podobna kroplówce aparatura, której działania zaznał Komendant, bliższa jest temu, co niegdyś nosiło nazwę klizopompy. Dzieciom z  p o c z ą t k u  lat 50., do jakich się zaliczam, aplikowano gruszki z pąsowej gumy, fabrykowane w czterech co najmniej kalibrach, z których king size nader ceniony bywał w lane poniedziałki. Z nich to robił w aptekach szpasy wielki grafik Henryk Tomaszewski: „Czy są gruszki?” – „Jakie?” – „Gumowe”. – „Są.” – „To proszę pół kilo.”

rys. Gustave DoréAle wyznanie Komendanta wymaga szerszego przypisu. Co do mnie, w dzieciństwie poznałem barona Münchhausena w wersji jego „Przygód” wedle Gottfrieda Augusta Bürgera (1786) w przekładzie Hanny Januszewskiej z roku 1956. Jedna z pamiętnych fabuł za temat ma fortel, którego użył baron zagnany na drzewo przez niedźwiedzia. Nieszczęściem dokręcał akurat skałkę strzelby i zgubił w ucieczce niezbędny do tego kordelas. Zwierz czyhał pod gałęzią, a baron mógł jeno słać bezsilne spojrzenia na sterczącą z zaspy rękojeść. I spójrzmy, jak z tego wybrnął, a raczej, jak wybrnął z tego Bürger, czy raczej, jak wybrnęła z tego Januszewska: „W końcu strzelił mi do głowy niezwykły, a szczęśliwy pomysł. Skierowałem wprost na trzonek noża strumień  p ł y n u,  k t ó r e g o  w  w i e l k i m  s t r a c h u  m a  s i ę  z a w s z e  p o d  d o s t a t k i e m,  a że mróz był wtedy wielki, płyn zamarzł w jednej chwili i lód wydłużył mój nóż aż do dolnych gałęzi drzewa”. Logicznie, elegancko, w duchu oświeceniowej facecji. Do pierwotnej wersji Rudolpha Ericha Raspego dopisał ją sam Bürger.

Aliści w roku 1991 ukazała się polska wersja przygód Münchhausena z bigoteryjnych czasów: późniejsza o 73 lata adaptacja Théophile’a Gautiera (syna) w przekładzie Julii Hartwig. W miejscu wskazanym oboje wpadają w kłopot, żywo przywodzący na myśl problemy oprawców Swifta: „Wreszcie wpadłem na myśl równie szczęśliwą, jak niezwykłą. Wiecie wszyscy, że dobry strzelec, podobnie jak filozof, nosi ze sobą całe swoje dobro: moja torba myśliwska jest prawdziwym arsenałem i wspomaga mnie w każdym kłopocie. Pogrzebawszy w niej nieco, wyciągnąłem stamtąd kłąb nici, następnie kawałek zakrzywionego żelaza, wreszcie pudełko ze słomą; słoma była stwardniała od mrozu, toteż umieściłem ją na piersiach, by nieco zmiękła. Następnie przymocowałem do sznurka kawałek żelaza wysmarowanego obficie smołą i rzuciłem go na ziemię. Posmarowane smołą żelazo przylgnęło do rękojeści noża tym mocniej, że smoła, twardniejąc na powrót w mroźnym powietrzu, stała się zwarta jak cement; dzięki tak rozważnemu działaniu udało mi się wyciągnąć nóż”. Widomy przykład wszystkich cech fałszerstwa, od wymuszonego rozgadania po końcową bzdurę. Miejsce śmiałego absurdu zajmuje łgarstwo tak mętne, że korekta puściła podmianę smoły na słomę! A nie mógł pan baron dobyć noszonego na wszelki wypadek w torbie przyrządu do lewatywy? Szukając trzeciego wyjścia, w swej wersji „Przygód” (1900) Wilhelm von Beck każe baronowi  p l u ć  aż do skutku na (w tej wersji) rożek z prochem...

Gustave Doré „Gargantua”, 1854Nieodłączne od „Przygód Münchhausena” ilustracje Gustave’a Dorégo noszą ślad innej cenzury. Otóż w XVII rozdziale pierwszej księgi Rabelais’go, znudzony natręctwem paryżan Gargantua chroni się na wieży Notre Dame. „Tam [...], ujrzawszy naokoło siebie tyle luda, rzekł głośno: – Zdaje się, że te ciury chcą, abym z nimi oblał moje przybycie [...]. – Za czym podśmiechując się rozpiął swój nadobny saczek i [...] osikał ich tak dotkliwie, iż utopił ich dwieście sześćdziesiąt tysięcy czterysta i osiemnaście, nie licząc kobiet i małych dzieci”. Szczęśliwcy, którzy zdążyli wykonać skok w bok, obrzucają go za to gradem przekleństw ze sławnym (w przekładzie Boya) „Na jądra świętych młodzianków!”, w czym Michaił Bachtin wykrył „akustyczny obraz tłumu”. W pierwszej przymiarce do Rabelais’go, w roku 1841, Doré, ma się rozumieć, epizod ten zilustrował. Stojąc na kalenicy, olbrzym puszcza na plac tęgą strugę. Ujęty jest jednak od tyłu, kryjąc „dobytą na światło dzienne ampułkę”. Wystarczyć muszą na wpół spuszczone pludry. Lecz wkrótce, pod władzą cesarską, widok ten szerzył zgorszenie. Toteż w powtórnym wydaniu z roku 1854 Gargantua, wsparty o wieże katedry, demonstruje obie dłonie jak grzeczny chłopczyk na kołdrze. O co chodzi, nie wiadomo, bo o to właśnie szło. Ilustrując w roku 1862 „Münchhausena”, nauczony doświadczeniem Doré narysował, rzecz jasna, wspomniane spuszczanie sznurka. Ilustrację tę zamieszczono w wydaniu polskim z roku 1956, by ogłupiałe dziecko, którym byłem, nauczyło się szukać sensu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.