Ciszej  nad moją trumną

Ciszej
nad moją trumną

Łukasz Maciejewski

Po śmierci Zapasiewicza próbujemy uwznioślić jego twórczą obecność. Szpalty gazet uginają się pod ciężarem najbardziej radykalnych epitetów. A Zapasiewicz powiedziałby: ciszej nad tą trumną. Nad moją trumną!

Jeszcze 3 minuty czytania

To nawet trochę zabawne. Do niedawna oficjalnie skłócone z Zapasiewiczem aktorki snują teraz liryczne wspomnienia na łamach wysokonakładowych dzienników, z kolei dziennikarscy wyznawcy jedynie słusznej teatralnej idei, dla których „Zapas” do wczoraj był jedynie niegroźnym matuzalemem, dzisiaj nie kryją już swoich uczuć. Łatwo przychodzą nam narodowe histerie, postfuneralne amnezje, ochoczo wklejamy idiotyczne świeczuszki w internecie pod zdawkowymi informacjami o odejściach wielkich (i nieco mniejszych) postaci kultury (oraz popkultury). Świeczka, zwłaszcza wirtualna, to jednak za mało.

Przecież jednak, kiedy w dusznej osobówce, zdążając z miasteczka A do miasta B, z Tarnowa do Krakowa, dostałem esemesa od Tomka Cyza, że właśnie umarł Zapasiewicz, również poczułem się nieswojo. Pomyślałem to samo, co wszyscy. Że to niemożliwe. Nie zdążyliśmy się wyszykować z frazesami. Holoubek umierał długo, Walczewski od lat dryfował w rejonach niepamięci, a kto widział film „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta, wiedział dobrze, że z Witoldem Grucą nie jest najlepiej.

Ale Zapasiewicz?! Jak to możliwe? Grał, był, szykował Eugeniusza w „Tangu” Mrożka w Teatrze Narodowym, dopiero co nakręcił „Rewizytę” z Zanussim. Więcej filmów i spektakli z jego udziałem jednak nie będzie. Taką wiadomość na pewno trudno przyjąć do wiadomości, ciężko się z nią pogodzić. Bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie ma najmniejszej wątpliwości, że odszedł jeden z największych artystów w historii polskiego teatru i kina. Aktor nie do zastąpienia.

Mimo to uważam, że o wiele ważniejsza od grafomanii dziennikarskich  wspomnień jest w tym momencie próba zdefiniowania wyjątkowości talentu aktora, albo określenie jego twórczego dekalogu. Czy to jednak w ogóle możliwe? Czuję przecież, że sam mimowolnie wpadam w pułapkę tezy, bo natychmiast, zaraz-teraz, ciągnie mnie, żeby podkręcić lirycznego wąsa. Opisać z detalami, jak to podziwiałem artystę w teatrze albo w kinie – i dlaczego Zapasiewicz mnie wzruszał.

2.

Kotłowanina sprzecznych dziennikarskich predylekcji jest w jakimś stopniu zrozumiała i usprawiedliwiona. Jak każdy wybitny artysta, Zapasiewicz intrygował. Jako profesjonalista i wyrazista osobowość. Za pierwszą twarzą krył się talent, perfekcyjne rzemiosło i warsztat; za drugą – wyraziste poglądy, specyficzne podejście do zawodu i kariery, tradycjonalizm. Dlatego pisząc o Zapasiewiczu, trudno zachować obiektywizm. Był aktorem Jarockiego, ale z drugiej strony, niemal na podobnych prawach, aktorem Becketta, Herberta i  Gombrowicza, nie bał się także repertuaru stricte rozrywkowego. Tylko w ostatnich latach w Gorzowie Wielkopolskim wyreżyserował „Stolik na pięć osób” Rona Harta i zagrał Willy’ego Clarka w slapstickowej sztuczce Neila Simona „Słoneczni chłopcy”.

Tadeusz Konwicki, we „Wschodach i zachodach księżyca”, pisał (nie tylko) o sobie: „Brałem udział, ale byłem obok. Przeżywałem, ale nie utrwalałem w pamięci. Grzeszyłem, ale nie chcę się codziennie spowiadać”. Trudno o lepszą charakterystykę Zapasiewicza – aktora i Zapasiewicza – człowieka. Nie spowiadał się prasie ze swoich grzechów, w wywiadach był zawsze powściągliwy, od ponad pięciu dekad brał aktywny udział we wszystkim, co istotne w polskim teatrze i kinie, ale równocześnie funkcjonował jak gdyby na drugiej, alternatywnej linii frontu. Nie w medialnym cyklonie, obok celebryckiej wrzawy.

Zapasiewicz Gombrowiczem drażnił Becketta. Zapamiętamy aktora z kanonicznych ról wielkiej literatury, z Szekspira, ale także z całej plejady pamiętnych teatralnych błaznów, manipulatorów i hochsztaplerów. Lubił się nad nimi znęcać. W odpowiedzi na dyżurny epitet polskiej cherlawej krytyki filmowej, że jest inteligentem inteligentów, wykształciuchem na wieki wieków amen, odpowiadał serią dowcipnych epizodów w „C.K. Dezerterach” Majewskiego albo w telewizyjnej „Mojej córeczce” Barańskiego, był kanalią w „Ziemi obiecanej” Wajdy, ale i szlachetnym politykiem w „Pasji” Różewicza.

Również w teatrze nawet najbardziej ociężali obserwatorzy musieli w końcu zauważyć stałą, niekiedy wręcz perwersyjną skłonność Zapasiewicza do łamania sierioznego emploi. Prawdopodobnie bardzo lubił grać łachmaniarzy, żebraków, prostaków; oraz pierwszorzędnie celebrować literaturę zdecydowanie drugorzędną. Między innymi dlatego nie uda się nam sprowadzić teraz jego aktorstwa do jednego, wspólnego mianownika. Zapasiewicz to były (prawie) wszystkie przypadki, liczba pojedyncza i mnoga, aktorskie przydawki i spójniki. Cały podręcznik.

3.

Zbigniew Zapasiewicz w „Kosmosie”,
reż. Jerzy Jarocki, fot. Stefan Okołowicz,
Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego
Już nawet pobieżny ogląd jego biografii teatralnej budzi konfuzję. Tyle tam wspaniałości, świetnych nazwisk i spektakli, które przeszły do nie tylko teatralnej legendy. Pracował ze Swinarskim, ale był przede wszystkim jedną z najważniejszych twarzy teatru Jerzego Jarockiego. To właśnie u Jarockiego zagrał legendarną rolę Pijaka w „Ślubie”, a kilka lat temu Leona w „Kosmosie”. Nie zdążył, niestety, zagrać roli najnowszej, być może najświetniejszej: Eugeniusza w przygotowywanym właśnie z Jarockim „Tangu” Mrożka. Z Holoubkiem współpracował m.in. w okresie jego sławnej dyrekcji w Dramatycznym; wspaniałe osobowościowe porozumienie odnalazł we współpracy z Erwinem Axerem, reżyserem, dla którego – podobnie jak dla Zapasiewicza – aktorska emocjonalność oznaczała przede wszystkim poważne zadanie warsztatowe, nie powinna wynikać jedynie z odważnego grzebania we własnych bebechach, z ekshibicji.

Kontynuacją podobnego stylu myślenia o teatrze były spotkania Zapasiewicza z Maciejem Englertem, ale także z większością ważnych postaci jego pokolenia: Ludwikiem René, Maciejem Prusem, Kazimierzem Dejmkiem, czy z Zygmuntem Hübnerem.

Nie silił się na komfort obrony swoich postaci. Grając szuję, był łajdakiem. Bez kokietowania publiczności, puszczania do widzów oczka lub używania psychologicznych, freudowskich wytłumaczeń dla czynów bohaterów. „Charakter postaci mnie nie interesuje – mówił w jednym z wywiadów. I dodawał: – Mogę zagrać Hitlera, jeśli dzieło nie jest jego apoteozą. Nie przyjąłbym natomiast roli Korczaka w potępiającym go, antysemickim filmie”.
Był charyzmatycznym wykładowcą szkoły teatralnej. Nauczycielem, mistrzem, mentorem – trochę demonicznym, na pewno tajemniczym. Koledzy z teatralnego bufetu mieli inne zdanie: mówili do niego „Zbyszek” albo „Zapas”, ale dla nas – widzów teatralnych i filmowych – Zapasiewicz był introwertycznym panem z innego świata, z odmiennej planety.

W rzeczywistości medialnej, w której niemal każdy artysta wie, że musi dbać o publicity, a w kontaktach z mediami i z publicznością trzeba być przede wszystkim miłym i sympatycznym, Zapasiewicz nie mizdrzył się. Nie raz zdarzało mu się ofuknąć roztargnionego rozmówcę. Na głupie pytania nie udzielał mądrych odpowiedzi. Był ponad cały ten parszywy pijarowy kram. Nie udzielał się w prasie kolorowej, nie podgrywał byle czego w serialach, nie reklamował masła maślanego. Jemu nie wypadało. Podobnie jak wcześniej nie wypadało Holoubkowi, Mikołajskiej czy Zelwerowiczowi. Zapasiewicz to był właśnie ów rzadki, cenny aktorski kruszec, który prawdopodobnie na zawsze odchodzi do lamusa. Typ aktora z innym czasów, z trochę lepszych obyczajów, kiedy status występowania na scenie, uczestnictwa w teatralnym cudzie (albo w nieszczęściu), ma znaczenie nie tylko dla garstki krytyków, ale także dla wszystkich współuczestników spotkania. Aktorów, reżysera, scenografa, widzów. A z każdej strony tej zawodowej polifonii nastrojów wyłania się jeden gest wspólny – to szacunek: aktora dla scenicznego partnera, reżysera dla widza, teatru dla kultury.

4.

Wierzyłem, że uda mi się w tym eseju powściągnąć emfazę, którą wcześniej zarzucałem koleżankom i kolegom po piórze, ale chyba jednak  przegram na całej linii. Wspomnienia są zbyt mocne. Nie, nie będę nikomu kłamał, że przyjaźniłem się ze Zbigniewem Zapasiewiczem. Za wysokie progi. Znaliśmy się trochę więcej niż z widzenia, może odrobinę lubiliśmy – i tyle. Ale w tej naszej zdawkowej relacji wydarzyła się jedna piękna, niemal iluzoryczna wzajemna okoliczność. Tuż po skończeniu studiów zostałem poproszony o poprowadzenie spotkania z Zapasiewiczem w krakowskiej PWST.

Oczywiście, że się bałem; naturalnie, że osoba Zapasiewicza – żądającego wcześniej ode mnie listy tematów poruszanych w trakcie spotkania, do których chciał się odnieść – bardzo mnie deprymowała. Trudno, podjąłem wyzwanie. Przyszedłem na godzinę przed rozpoczęciem, o co zostałem poproszony. Na początku było ciężko. Chyba, według Zapasiewicza, byłem za młody, być może wydawałem mu się trochę nierozgarnięty. W każdym razie, broniąc swojej skóry, i czując się w tym temacie pewniej, zapytałem Zbigniewa Zapasiewicza o Zbigniewa Herberta. Był zaskoczony. Potem mówiłem już sam: o Herbercie, a zwłaszcza o moich ulubionych wierszach z niegdyś źle przyjętego tomu „Rovigo”, o wierszach, których sporą część znałem na pamięć. A kiedy pan Zapasiewicz zapytał mnie o ulubiony wiersz z tego tomu, a ja odpowiedziałem, że jest nim „Życiorys”, porażająca kantata o kwintesencji przeciętności umierającej w szpitalu i usiłującej, w ostatecznej chwili, „odganiać złe duchy i przywoływać dobre”, w oczach Zapasiewicza zauważyłem blask, który znieważył całe, nieprzyjemne pierwsze wrażenie. Jako mały towarzysz wielkiej herbertowskiej podróży zostałem zaakceptowany przez wymagającego interpretatora tej poezji. Spotkanie w PWST było fantastyczne. Zapasiewicz sypał anegdotami, był rozluźniony, wyglądał na szczęśliwego. Po zakończeniu uroczystości Anna Polony zapytała mnie: „A jakim cudem, dziecko moje drogie, udało ci się sprawić, że się Zbyszek w końcu rozluźnił?”. Powinienem odpowiedzieć, że dzięki Herbertowi. Ale tylko się uśmiechnąłem. To wstyd…

Kiedy „Zapasiewicz grał Becketta” w tak właśnie zatytułowanym przedstawieniu w reżyserii Antoniego Libery, wydawał się zaprzeczeniem kreacjonizmu. Żadnego nadmiaru. Spokój, niemal bezwład, raptem kilka brutalnie złamanych kadencji. Nie potrzeba więcej. Spektakl widziałem cztery lata temu, od tamtej pory oglądałem wiele rozmaitych scenicznych niepokojów, krzyków i efektownych aktorskich szarż. Wszystko minęło. Zapomniałem. Ale bezradny wzrok Beckettowskiego Krappa pozostał. Patrzy nam prosto w oczy.