Nie wiem,  jak zdefiniować oryginalność

Nie wiem,
jak zdefiniować oryginalność

Rozmowa z Richardem Ayoade

Myślenie o sobie jest najmniej satysfakcjonującą rzeczą, jaką możesz robić – mówi Richard Ayoade, reżyser „Mojej łódzi podwodnej”

Jeszcze 2 minuty czytania

ANNA BIELAK: Nie lubisz umieszczać swoich filmów w konkretnym czasie i przestrzeni. Nie sądzisz, że pozbawiasz tym samym swoich bohaterów podłoża społeczno-kulturowego, które jest im niezbędne?
RICHARD AYOADE: Nie potrzebuję konkretnych dat z kilku powodów. Obraz, na który się patrzy, sam w sobie jest niezwykle bogaty w znaczenia. Trafia się na nie na każdym kroku. Poszczególne elementy określają siebie nawzajem, widz zagłębia się w nie, jakby czytał książkę. Świat zewnętrzny wtedy tak naprawdę się nie liczy. Z drugiej strony niemal zawsze łapiemy się na tym, że nasza percepcja jest sterowana przez czas przeszły. Czas, który pamiętamy jest jednak bardzo specyficzny. Nawet jeśli mamy do czynienia z okresami pełnymi historycznych wydarzeń, pozostaje w nas pamięć świata nie obciążonego konkretami.
Ukonkretnianie czasu akcji w filmie jest dla mnie obciążaniem go specyficznymi dla tego czasu rekwizytami, które nie są dla mnie istotne. Na pytania: „Dlaczego ktoś używał telefonu komórkowego? Dlaczego ktoś inny używał komputera? Przecież wtedy a wtedy ich jeszcze nie było!”, mógłbym odpowiedzieć tylko pytaniem: i co z tego? Preferuję historie, które można zacząć od frazy „Pewnego razu…”. Kiedy? Nie wiem, to w ogóle nie jest ważne. Oczywiście są historie, w których datowanie czasu ma podstawowe znaczenie – jeśli realizuje się film o wojnie w Wietnamie, akcja musi się rozgrywać w latach 70. Interakcja bohatera ze środowiskiem jest w nim niezbędna. Bohater „Mojej łodzi podwodnej” aż tak bardzo jej nie potrzebuje.

Twój wideoklip do utworu „Cornerstone” zespołu Arctic Monkeys nakręcony został bez tła. W kadrze mamy tylko wokalistę na tle białej ściany. Nic mniej, nic więcej.
Dokładnie! Choć to nagranie było też rodzajem eksperymentu, w którym chciałem odejść od wszystkiego, czym tradycyjny teledysk powinien być i stworzyć coś absolutnie mu przeciwnego. Miało w tym nie być efektowności, wszystko kręcone było kamerą z ręki, niemal amatorsko, ale z bardziej osobistym podejściem.

Richard Ayoade / fot.: mat. dystr.Twój debiutancki film powstał na podstawie powieści Joe Dunthorne’a „Submarine”. Jak daleko od niej odszedłeś, ile pojawiło się zmian?
Realizowanie filmu na podstawie książki zawsze niesie ze sobą liczne zmiany, nawet jeśli za wszelką cenę starasz się być wierny literackiemu pierwowzorowi. W powieści jest pierwszoosobowa narracja, autor stosuje mnóstwo literackich chwytów. Bohaterowie piszą do siebie listy – akcja rozgrywa się przecież na początku XIX wieku. Mamy w niej też esej głównego bohatera, w którym rekonstruuje on jeden z takich listów. W filmie jest wiele meta-filmowych nawiązań, których nie było w książce. Chciałem jednak znaleźć filmowy odpowiednik oddający meta-literacki charakter powieści. Dzięki odniesieniom do filmów, Oliver może opowiadać swoją historię i być opowiadany poprzez konkretne obrazy. Wszystko jest filmowane w sposób, w jaki on chciałby to widzieć.

A jak Ty chciałbyś być postrzegany? Zrealizowałeś film o młodym chłopcu, o dorastaniu. Wiem też, że bardzo istotny jest dla ciebie „Buszujący w zbożu” J.D. Salingera. Dzielisz ze swoim bohaterem poczucie dorastania, postrzegania świata przez pryzmat obrazów filmowych?
W pewnym sensie, kiedy nad czymś pracujesz, pytania tego rodzaju są ostatnimi, które przychodzą ci do głowy. Całą uwagę skupiasz na myśleniu o swoim bohaterze oraz na konstruowanej historii, a nie na zastanawianiu się nad samym sobą. Myślenie o sobie jest zresztą najmniej satysfakcjonującą rzeczą, jaką możesz robić (śmiech).

Co w takim razie było tak fascynujące w bohaterze książki, że przyciągnęło Twoją uwagę i zainspirowało do realizacji filmu?
Zwykle jest tak, że bohaterowie powieści i filmów to dobrzy, niemal perfekcyjni ludzie, zmuszeni do zmagania się ze złym światem, który nie ma dla nich litości. Bardzo mi się spodobało, że Oliver jest zupełnie inny – zwykle raczej niemiły, czasami okrutny i samolubny. Równocześnie czuje, że dzięki opisywaniu rzeczy takimi, jakimi są i diagnozowaniu sytuacji, może od nich uciec. To było dla mnie szczególnie interesujące. Woody Allen powiedział kiedyś, że mózg jest najbardziej przecenianym organem w ciele. Zgadzam się z tym. (Powinni gdzieś cytować ludzi, którzy cytują Allena i zawsze są od niego mniej zabawni!)

W Twoim filmie też jest sporo cytatów…
To jest organicznie związane z postacią Olivera, który w zasadzie sam wprowadza wiele odniesień, dzięki nim stara się interpretować swój świat. W przypadku innej historii taka ilość nawiązań mogłaby się okazać bardzo niewłaściwym posunięciem.

Wspominałeś o szczególnym upodobaniu do „Miłości po południu” Erica Rohmera...
Uwielbiam Erica Rohmera! Myślę, że wielkością „Miłości po południu” jest charakter Frederica, który wciąż się oszukuje, ucieka w świat fantazji. Robi to całkiem nieźle. Kiedy ogląda się film, wcale nie odnosi się wrażenia, że Frederic oszukuje siebie w tak dużym stopniu, sprawia on wrażenie bardzo elokwentnego. Dopiero powoli dochodzi do nas to, że tak naprawdę on wcale nie chce pomóc Chloe. Jest po prostu znakomity w mamieniu siebie i innych! Zestawienie głosu zza kadru z tym, co stało się naprawdę, jest oszałamiające.

RICHARD AYOADE

Komik, reżyser, aktor. Realizował teledyski dla: Kasabian, Arctic Monkeys, Yeah Yeah Yeahs, Vempire Weekend. Wraz z Johnem Oliverem napisał dwie pantomimy: „Sleeping Beauty” i „Grimm Fairy Tales”. „Moja łódź podwodna” jest jego debiutem reżyserskim.

Wielu dziennikarzy podczas festiwalu w Berlinie starało się porównywać Twoje filmy do „Rushmore” Wesa Andersona czy „Walki żywiołów” Noaha Baumbacha. Uważasz, że to słuszne?
Wydaje mi się, że chodzi tu przede wszystkim o to, że kiedy robisz pierwszy film, musi on być wpisany w jakiś szerszy kontekst i porównany do innych. Wtedy ludzie będą wiedzieli, z czym mają do czynienia. Nie ma potrzeby wykonywania takich gestów w przypadku znanych reżyserów, ponieważ publiczność doskonale wie, czego może się po nich spodziewać. Sam nie widzę pokrewieństwa między mną a Andersonem i Baumbachem, może oprócz tego, że bohaterowie naszych filmów są bardzo młodzi, przechodzą okres dorastania. Pamiętam okładkę magazynu muzycznego, na którym były PJ Harvey, Björk i Tori Amos jako bohaterki artykułu „Kobiety i rock”. Wszystkie są kobietami, mają coś wspólnego z rockiem, ale bądźmy szczerzy… jest między nimi kilka znaczących różnic. To jakaś dziwna obsesja – mówienie, do czego dane filmy są podobne i porównywanie ich między sobą. Nie wiem, czy to jest naprawdę ważne, to raczej łatwy sposób na machnięcie na coś ręką z mylnym przekonaniem: „ach, już wiem”.

Co w takim razie jest oryginalnego w Tobie i Twoich filmach?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem. Nie jest to też kwestia, którą roztrząsam. Tak naprawdę to myślenie o sobie jest najmniej satysfakcjonującą rzeczą, jaką możesz robić. Staram się teraz pomyśleć o czymś, co mógłbym nazwać oryginalnym i chyba nie potrafię. D.W.Griffiths był ostatnim oryginalnym? (śmiech) Może. Oryginalność brzmi dla mnie jak nowość czy innowacja.

Jak znalazłeś dwoje nowych, młodych aktorów, których obsadziłeś w głównych rolach? Mam tu na myśli Craiga Robertsa i Yasmin Paige.
Miałem po prostu szczęście. Poczułem, że to właściwe osoby, prawatnie bardzo ich lubię. To jest dla mnie bardzo istotne. Craig jest poza tym bardzo czarujący, choć jego postać nie jest specjalnie sympatyczna. A Oliver musiał być kimś, kogo ludzie zechcą oglądać mimo wszystko.

A Ben Stiller i Sally Hawkins?
To znani aktorzy, Ty jesteś debiutantem.
Współpraca z Benem Stillerem była efektem jego zainteresowania scenariuszem filmu. Stiller pomógł nam zwrócić uwagę innych na mój projekt, był dla mnie wielkim wsparciem. Sally Hawkins znam od dłuższego czasu i jest ona moją dobrą znajomą, co znów miało wpływ na pracę na planie. Poza tym uważam, że Sally jako aktorka jest bardzo zabawna, ale w niekonwencjonalny, nie dokońca komiczny sposób.

Pracowaliście z żelaznym scenariuszem, czy dawałeś aktorom nieco swobody i pozwalałeś na improwizację?
Ostatnią rzeczą, jaką chciałbym robić, to mówić im dokładnie, co mają robić, ponieważ tylko dzięki improwizacji aktorzy mogą wpaść na coś, o czym sam bym nie pomyślał. Jeśli jesteś Charliem Chaplinem, możesz sobie pozwolić na całkowitą dominację na planie komedii. Niestety, żyję z przekonaniem, że większość ludzi ma lepsze pomysły ode mnie (śmiech). Jestem więc ciekawy, co mają do powiedzenia czy do pokazania. Staram się być wówczas dla nich dobrą publicznością.

A Ty jako aktor improwizujesz?
Tak… Ale chyba tylko dlatego, że nie jestem za dobrym aktorem (śmiech). Często, kiedy improwizuję na planie, wyglądam jakbym o czymś myślał. Nie grałem jednak w swoim filmie, wiesz, chciałem, żeby ludzie dobrze się na nim bawili!

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).