Ślad na ścianie

Ślad na ścianie

Virginia Woolf

Jeśli da się życie w ogóle do czegoś porównać, to chyba tylko do pędu przez tunel metra z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, skąd na drugim końcu wypadasz bez jednej szpilki we włosach! Lądujesz nago u stóp Boga!

Jeszcze 4 minuty czytania

25 stycznia minęła 130. rocznica urodzin Virginii Woolf. Z tej okazji publikujemy nieznane w Polsce opowiadanie pisarki. Przeczytaj komentarz Magdy Heydel

Chyba jakoś w połowie stycznia tego roku podniosłam wzrok i po raz pierwszy zauważyłam ten ślad na ścianie. Żeby ustalić datę, trzeba sobie przypomnieć, co się wtedy widziało. Dlatego teraz myślę o ogniu, o równej warstewce żółtawego światła na stronie książki, którą czytałam; o trzech chryzantemach w okrągłej szklanej wazie na kominku. Tak, to musiało być zimą, a myśmy właśnie skończyli pić herbatę, bo pamiętam, że paliłam papierosa, kiedy podniosłam wzrok i po raz pierwszy zauważyłam na ścianie ten ślad. Popatrzyłam przez papierosowy dym, zatrzymałam na chwilę spojrzenie na rozżarzonych węglach, a wtedy wróciła do mnie ta stara fantazja o szkarłatnej fladze, która powiewa z wieży zamku i pomyślałam o kawalkadzie czerwonych rycerzy, wspinających się po czarnym skalistym zboczu. Widok śladu na ścianie ku memu zadowoleniu przerwał tę starą fantazję, która pojawia się automatycznie, wymyśliłam ją chyba jeszcze jako dziecko. Ślad był mały, okrągły, czarny na białym tle ściany i znajdował się mniej więcej sześć czy siedem cali nad kominkiem.

Jakże chętnie nasze myśli zaczynają się roić wokół nowego przedmiotu, przenosząc go odrobinę, niczym mrówki, które gorączkowo unoszą słomkę, a potem zaraz go porzucają… Jeśli był to ślad po gwoździu, nie mógł na nim wisieć obraz, chyba że miniatura – miniatura przedstawiająca damę o białych pudrowanych lokach, przypudrowanych policzkach i ustach jak czerwony goździk. Oczywiście falsyfikat, bowiem ludzie, którzy mieszkali w tym domu przed nami tak właśnie dobieraliby obrazy – stary obraz do starego pokoju. To byli ludzie takiego właśnie typu – bardzo interesujący ludzie, więc często o nich myślę w dziwnych miejscach, bo nigdy już ich nie zobaczymy i nie dowiemy się, co było dalej. Chcieli się wyprowadzić z tego domu, pragnęli bowiem zmienić styl umeblowania, tak powiedział ten pan, i przedstawiał właśnie opinię, że za sztuką powinny kryć się jakieś idee, kiedy zostaliśmy gwałtownie rozdzieleni, tak jak czasem zostaje się gwałtownie oddzielonym od starszej pani, która właśnie zabiera się do nalewania herbaty czy od młodego człowieka, który właśnie ma uderzyć piłkę tenisową w ogrodzie przy podmiejskiej willi, kiedy się przemyka obok nich pociągiem.

Ale wracając do śladu, nie jestem pewna; zdaje mi się, że to jednak nie może być ślad po gwoździu, na to jest zbyt duży, zbyt okrągły. Mogłabym wstać, ale jeśli bym wstała, daję dziesięć do jednego, że nie byłabym w stanie niczego orzec z pewnością; ponieważ kiedy coś się stanie, nikt już nigdy nie wie, jak to się stało. O, mój Boże, tajemnice życia! Nieprecyzyjność myśli! Ignorancja ludzkości! Aby pokazać, jak niewiele mamy władzy nad tym, co posiadamy – jakże przypadkową historią jest cały nasz żywot i to pomimo rozwoju cywilizacji – pozwolę sobie wymienić tylko kilka rzeczy zagubionych w trakcie życia, począwszy, to bowiem jest dla mnie zawsze najdziwniejsza strata – co zgryzłby kot, nadszarpnął szczur – od trzech bladoniebieskich pojemników z przyborami introligatorskimi. Potem idą klatki na ptaki, metalowe obręcze, stalowe łyżwy, wiaderko na węgle z czasów królowej Anny, plansza do gry w bagatelkę, harmonia – wszystko przepadło, także klejnoty. Opale i szmaragdy leżą gdzieś wśród korzeni rzepy. Ależ nas to życie stróże i obrzyna, nie ma co. Cud, że w ogóle mam na grzbiecie jakieś okrycie, że siedzę teraz w otoczeniu solidnych mebli. Bo jeśli da się życie w ogóle do czegoś porównać, to chyba tylko do pędu przez tunel metra z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, skąd na drugim końcu wypadasz bez jednej szpilki we włosach! Lądujesz nago u stóp Boga! Koziołkujesz po asfodelowych łąkach, jak te paczki w szarym papierze po zsuwni na poczcie. Włosy masz rozwiane jako ogon wyścigowego konia. Tak, to chyba oddaje raptowność życia, te nieustanne utraty i wytchnienia; a wszystko takie przypadkowe, wszystko takie nagłe…

A po życiu... Powolne ciągnięcie grubych zielonych łodyg, aż kielich kwiatu, kiedy się obróci, zaleje nas purpurowym i czerwonym światłem. W zasadzie dlaczego człowiek nie miałby się tam narodzić tak samo, jak rodzi się tutaj, bezradny, niemy, niezdolny do skupienia wzroku, wymacujący sobie drogę wśród korzonków traw, między palcami stóp Gigantów? A jeśli chodzi o rozstrzygnięcie, które z nich są drzewami, a które mężczyznami czy kobietami, to nie uda się tego zrobić przez co najmniej pięćdziesiąt lat. Nie będzie niczego poza czarnymi i białymi obszarami, poprzecinanymi przez grube łodygi, a gdzieś tam, wysoko, różanokształtne kleksy niewyraźnych barw – blade różowości i błękity – które z czasem staną się bardziej określone, staną się – nie wiem czym…

A ten ślad na ścianie to jednak nie może być dziurka. Niewykluczone nawet, że to okrągła plamka jakiejś czarnej substancji, na przykład listek róży, który został tu od lata, a ja, nie będąc szczególnie czujną panią domu… wystarczy zresztą spojrzeć na kurz na kominku, kurz, który, jak mówią, trzykrotnie pogrzebał Troję i tylko skorupy garnków, jak się uważa, stawiają absolutny opór unicestwieniu.

Drzewo sprzed okna bardzo delikatnie puka w szybę… Chcę myśleć w ciszy, spokojnie, przestronnie, żeby nikt mi nie przeszkadzał, żebym nie musiała podnosić się z fotela, swobodnie prześlizgiwać się z myśli w myśl, bez poczucia najlżejszej niechęci czy oporu. Chcę zanurzać się coraz głębiej, oddalać się od powierzchni i jej twardych, wydzielonych faktów. Aby odzyskać równowagę, uchwycę się pierwszej myśli, jaka się nadarzy… Shakespeare… Nada się równie dobrze, co wszystko inne. Jakiś człowiek, który usadowił się na dobre w fotelu i spogląda w ogień, o tak – Deszcz pomysłów pada nieustannie z najwyższych Niebios wprost na jego umysł. Czoło wsparł na dłoni, a ludzie zaglądający przez otwarte drzwi – scena ta bowiem ma miejsce w letni wieczór…  Ale jakież to nudne, ta literatura historyczna! Ani trochę mnie to nie obchodzi. Bardzo bym chciała ruszyć szlakiem jakichś przyjemnych myśli, szlakiem, który by pośrednio mnie samą opromienił uznaniem, to są bowiem najprzyjemniejsze myśli, one pojawiają się często nawet w umysłach skromnych szarych myszek, ludzi, którzy autentycznie uważają, że nie lubią słuchać pochwał na swój temat. Nie są to myśli wprost samochwalcze; na tym polega ich piękno; są to myśli takiego rodzaju:

„Wtedy weszłam do pokoju. Rozmawiali o botanice. Powiedziałam, że zauważyłam jakiś kwiat na kupce kurzu tam, gdzie stał ten stary dom przy Kingsway. Nasionko, stwierdziłam, musiało pochodzić epoki Karola Pierwszego. Jakie kwiaty rosły za czasów Karola Pierwszego?” –  spytałam – (ale nie pamiętam odpowiedzi). Być może wysokie kwiaty z purpurowymi frędzlami. I tak to idzie. Nieustannie ozdabiam w myślach własną postać – czule, potajemnie, nie podziwiam jej otwarcie, bo gdybym tak zrobiła, zaskoczyłabym samą siebie i od razu w geście samoobrony wyciągnęłabym rękę po jakąś książkę. Naprawdę dziwne, jak człowiek instynktownie chroni własny wizerunek przed bałwochwalstwem czy jakimkolwiek potraktowaniem, które mógłby go narazić na śmieszność albo tak dalekie odejście od oryginału, że już by się nie dało weń uwierzyć. A może to nie jest aż takie dziwne? To sprawa wielkiej wagi. Przypuśćmy, że lustro się rozpryśnie, obraz zniknie i nie ma już romantycznej postaci w otoczeniu ciemnej zieleni lasów, a zostaje tylko skorupa, którą widzą inni – jakiż duszny, płytki, pusty i wyrazisty robi się wtedy świat! Świat nie do życia. Kiedy stajemy z innymi twarzą w twarz w omnibusach czy w podziemnej kolejce, spoglądamy w lustro; stąd ta mglistość, szklisty połysk w oczach. A pisarze w przyszłości coraz wyraźniej będą sobie zdawać sprawę z tego, jak ważne są takie odbicia, nie ma bowiem, rzecz jasna, jednego obrazu, a niemal nieskończona liczba; te głębie będą badali, te zjawy będą ścigali, coraz to bardziej rugując ze swoich utworów opisy rzeczywistości, z założeniem, że wiedza o niej jest oczywistością, podobnie jak to robili Grecy i być może także Shakespeare – ale te ogólniki są całkiem bezwartościowe. Wojskowy odgłos słowa wystarczy. Przypomina artykuły wstępne, ministrów rządu – całą tę kategorię spraw, które, będąc dzieckiem, uważało się za rzecz samą w sobie, za standard, za prawdę, od której nie wolno się było oddalić pod groźbą nienazwanego potępienia. Uogólnienia w pewnym sensie przypominają niedziele w Londynie, popołudniowe niedzielne spacery, niedzielne lunche, jak również specyficzne rozmowy o zmarłych, o strojach i zwyczajach – takich jak zwyczaj gromadnego siedzenia w jednym pokoju do czasu, aż wybije odpowiednia godzina, chociaż nikt tego nie lubił. Na wszystko istniała jakaś zasada. Zasada dotycząca obrusów w tym akurat okresie była taka, że muszą być z gobelinu w niewielkie żółte kwadraty, takie jak dywany, które widuje się na fotografiach korytarzy królewskich pałaców. Obrusy innego rodzaju nie były prawdziwymi obrusami. Jakże wstrząsające, a jednak jakże wspaniałe okazało się odkrycie, że te prawdziwe rzeczy, te niedzielne lunche, niedzielne spacery, wiejskie domy i obrusy nie są jednak prawdziwe, że w połowie są  zjawami, a potępienie, które czeka niewierzących w nie okazało się tylko poczuciem nielegalnej wolności. Zastanawiam się, co dziś zajmuje miejsce tamtych rzeczy, owych prawdziwych wzorcowych rzeczy? Może mężczyźni, jeśli jest się kobietą; męski punkt widzenia, który rządzi naszym życiem, który ustala wzorce, który ustanawia Tablicę Rang Whitakera, który, jak mi się zdaje, od czasu wojny stał się dla wielu mężczyzn i kobiet na wpół upiorem, który, należy ufać, już niebawem zostanie wyśmiany i wyrzucony na śmietnik, tam, gdzie trafiają wszystkie upiory, mahoniowe kredensy, grafiki Landseera, bogowie i diabły, piekło i tak dalej, a nam pozostanie przyprawiające o zawrót głowy poczucie nielegalnej wolności – o ile wolność istnieje…

Przy pewnym oświetleniu zdaje się, że ten ślad jednak sterczy ze ściany. I że nie jest całkiem okrągły. Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że rzuca zauważalny cień, jakby sugerował, że gdybym po tym kawałku ściany przejechała palcem, to w pewnym momencie palec wspiąłby się, a potem ześlizgnął z niewielkiego kopczyka, gładkiego kopczyka, takiego jak te kurhany na wzgórzach Susseksu, które, jak się powiada, są albo dawnymi grobowcami, albo obozowiskami. Z tych dwojga wolałabym, żeby były grobowcami, pożądając, jak większość mieszkańców Anglii, melancholii i uważając za naturalne, że pod koniec spaceru rozmyśla się o kościach zalegających pod warstewką ziemi… Na pewno istnieje jakaś książka na ten temat. Jakiś antykwariusz z pewnością wykopał te kości i nadał im nazwy… Zastanawiam się, jakiego rodzaju ludźmi są antykwariusze? Zaryzykuję tezę, że w większości to emerytowani pułkownicy, którzy prowadzą grupki podstarzałych robotników tu, na szczyt, badają grudy ziemi i kamienie oraz wymieniają z okolicznym klerem listy, które, otwierane przy śniadaniu, zapewniają im poczucie ważności, tymczasem porównania grotów strzał wymagają licznych podróży przez cały kraj do niewielkich miasteczek, co jest koniecznością miłą zarówno dla samych antykwariuszy, jak i dla ich starszych wiekiem żon, które chciałyby usmażyć powidła, albo posprzątać w gabinecie, wobec czego w ich najlepszym interesie jest trzymać kwestię „obóz czy grobowiec” w nieustannym zawieszeniu, podczas gdy pan pułkownik sam podtrzymuje u siebie przyjemnie filozoficzny nastrój, zbierając dowody na poparcie obu stron sporu. To prawda, że na koniec raczej skłania się ku koncepcji obozu, a kiedy spotyka się ze zdaniem przeciwnym, popełnia broszurę, którą ma zamiar przeczytać na najbliższym kwartalnym zebraniu miejscowego stowarzyszenia, kiedy nagle powala go wylew, a jego ostatnie świadome myśli nie biegną ku żonie czy dziecku, ale ku obozowi i znalezionemu tam grotowi, obecnie leżącemu w miejscowym muzeum wraz ze stopą chińskiej morderczyni, garścią gwoździ z epoki elżbietańskiej, mnóstwem glinianych rur z epoki Tudorów, kawałkiem rzymskiej ceramiki oraz kieliszkiem, z którego pił Nelson – co dowodzi naprawdę już nie wiem czego.

Nie, nie, nic nie jest dowiedzione, nic nie jest wiadome. I gdybym miała wstać w tym momencie i upewnić się, że ten ślad na ścianie w istocie jest – no czym? – główką gigantycznego starego gwoździa, wbitego tu dwieście lat temu, który teraz, dzięki cierpliwemu wycieraniu przez wiele pokoleń służących, wystawił wreszcie głowę spod kolejnych warstw farby i po raz pierwszy ma okazję spojrzeć na współczesne życie, przyglądając się oświetlonemu blaskiem kominka pokojowi o białych ścianach, cóż bym zyskała? Wiedzę? Materiał do dalszych rozmyślań? Myśleć mogę tak samo siedząc bez ruchu, jak stojąc. Czym jest wiedza? Kim są nasi mędrcy, jeśli nie potomkami czarownic i pustelników, którzy, przycupnąwszy w jaskini lub w lesie, warzyli zioła, gadali z ryjówkami i spisywali mowę gwiazd? Zresztą poważamy ich coraz mniej w miarę jak nikną nasze przesądy, a wzrasta szacunek dla piękna i zdrowia umysłu… Tak, można sobie wyobrazić bardzo przyjemny świat. Cichy, przestronny świat, gdzie na polach rosną czerwone i  niebieskie kwiaty. Świat bez profesorów, bez specjalistów, bez dozorców o profilach policjantów, świat, który dałoby się przeciąć myślą, jak ryba płetwą przecina wodę, kiedy podgryza łodygi lilii wodnych, unoszących się ponad kępkami białych morskich jeżowców… Jakże spokojnie tu, gdzie korzenie tkwią w samym środku świata i patrzy się w górę poprzez szare wody rozbłyskujące nagłymi lśnieniami i odbiciami – o, gdyby nie Almanach Whitackera – gdyby nie Tablica Rang!

Muszę się poderwać i w końcu zobaczyć, co to jest, ten ślad na ścianie – czy to gwóźdź, różany listek czy pęknięcie drewna?

Oto znów odzywa się Natura i ta jej stara gra w samo-zachowanie. Taki tok rozumowania, zauważa, grozi zwyczajną stratą energii, a nawet kolizją z rzeczywistością, któż bowiem będzie w stanie choćby kiwnąć palcem przeciwko Tablicy Rang Whitackera? Po Arcybiskupie Canterbury następuje Lord Kanclerz, po Lordzie Kanclerzu następuje Arcybiskup Yorku. Każdy następuje po kimś, na tym polega filozofia Whitackera, a sprawą zasadniczą jest orientować się, kto jest po kim. Whitaker wie, i niechaj to – doradza Natura – niesie ci pokrzepienie, a nie wściekłość; a jeśli nie możesz się pokrzepić, jeśli musisz koniecznie zniweczyć tę godzinę spokoju, pomyśl o śladzie na ścianie.

Rozumiem grę, w którą gra Natura – jej zachętę, bym coś przedsiębrała w celu położenia kresu każdej myśli grożącej emocjami lub bólem. Stąd, tak przypuszczam, pochodzi nasza delikatna pogarda dla ludzi czynu – ludzi, którzy, jak zakładamy, nie myślą. Niemniej, nie ma nic złego w zatrzymywaniu nieprzyjemnych myśli przez przyglądanie się śladowi na ścianie.

I rzeczywiście, teraz, gdy skupiłam na nim wzrok, czuję, jakbym uchwyciła się deski na morzu; zyskałam satysfakcjonujące poczucie rzeczywistości, która od razu obu Arcybiskupów i Lorda Kanclerza zamienia w cienie cieni. Oto mam coś określonego, coś prawdziwego. Tak samo, kiedy człowiek budzi się nagle o północy z sennego koszmaru, szybko zapala lampę i leży uspokojony, wielbiąc komodę, wielbiąc solidność, wielbiąc rzeczywistość, wielbiąc bezosobowy świat, który stanowi dowód, że istnieje jeszcze coś poza nami. Tego właśnie człowiek chce być pewny… Przyjemnie jest pomyśleć o drewnie. Drewno mamy z drzew; drzewa rosną, a my nie wiemy jak. Rosną przez całe lata, nie zwracając na nas wcale uwagi, na łąkach, w lasach, nad brzegiem rzeki – w miejscach, o których lubi się myśleć. W upalne popołudnia krowy machają po nimi ogonami; one zabarwiają rzeki taką zielenią, że kiedy zanurkuje pardwa, spodziewamy się, iż wypłynie na powierzchnię upierzona na zielono. Lubię myśleć o rybach zawieszonych w nurcie niczym powiewające chorągiewki; i o chrząszczach wodnych wolniutko unoszących z dna rzeki kopułki błota. Lubię myśleć o samym drzewie: najpierw bliskie, suche poczucie bycia drewnem; potem skrzypienie burzy; a potem powolne, cudowne ociekanie soków. Lubię też myśleć o tym jak w zimowe noce, stojąc na pustym polu, drzewo zwija ciasno wszystkie liście, wszystko co delikatne ukrywa przed żelaznymi pociskami księżyca, jest nagim masztem ziemi, która toczy się i toczy przez całą noc. Śpiew ptaków w czerwcu musi brzmieć bardzo głośno i dziwnie; a jakie zimne muszą być nogi owadów, które spacerują pracowicie w górę i w dół po szczelinkach martwego cielska kory czy opalają się na cieniutkich zielonych daszkach listków, albo też wpatrują się przed siebie czerwonymi diamencikami oczu… Włókna, jedno po drugim, pękają pod pływem potężnego zimnego ciśnienia ziemi, aż przychodzi ostatnia burza, a kiedy drzewo upada, najwyższe gałęzie na powrót wchodzą głęboko w ziemię. Ale nawet wtedy życie drzewa się nie kończy; czekają na nie jeszcze miliony kolejnych cierpliwych, uważnych żywotów: na całym świecie, w sypialniach, na statkach, na chodnikach, w boazeriach pokoi, gdzie mężczyźni i kobiety siadają po herbacie na papierosa. Przepełniają je, to drzewo, spokojne myśli, szczęśliwe myśli. Chciałabym każdą z nich podjąć oddzielnie – ale coś mi przeszkadza… Gdzie to ja byłam? O co w ogóle chodziło? Drzewo? Rzeka? Wzgórza? Almanach Whitackera? Asfodelowe łąki? Nic nie pamiętam. Wszystko się roi, opada, ześlizguje, zanika… W materii panuje straszliwe zamieszanie. Ktoś stoi nade mną i mówi:

- Wychodzę po gazetę.

- Tak?

- Choć właściwie nie ma po co kupować gazet… Nic się w ogóle nie dzieje. Cholerna wojna. Niech diabli wezmą tę wojnę… ale tak czy siak nie widzę powodu, żeby nam po ścianie chodził ślimak.

A, ten ślad na ścianie! To ślimak.


Przełożyła Magda Heydel. Opowiadanie ukaże się w zbiorze Virginii Woolf pt. „Nawiedzony dom”, którego wydanie jest planowane przez Wydawnictwo Literackie na 2012 rok.