Poczucie nielegalnej wolności.  O pierwszym opowiadaniu Virginii Woolf
Virginia Woolf, fotografia z 1902 roku, George Charles Beresford

Poczucie nielegalnej wolności.
O pierwszym opowiadaniu Virginii Woolf

Magda Heydel

„Ślad na ścianie” – pierwsze, zdumiewające opowiadanie Virginii Woolf. Oszałamiające bogactwem wyobraźni obrazy wciągają nas w obszary dalekie od powierzchni twardych faktów tak skutecznie, że pytania: „Gdzie to ja byłam? O co w ogóle chodziło?”, możemy bez trudu wziąć za swoje

Jeszcze 2 minuty czytania

Przeczytaj opowiadanie Virginii Woolf „Ślad na ścianie”

„Nigdy nie zapomnę dnia, w którym napisałam «Ślad na ścianie» – to był błysk, jakbym wyfrunęła po miesiącach przymusowego tłuczenia kamieni. […] ujrzałam jak z tego tunelu, który zrobiłam odkrywając taki sposób podejścia, wyrasta «Pokój Jakuba», «Pani Dalloway» i tak dalej – aż drżałam z podniecenia; a wtedy wszedł Leonard; wypiłam mleko i stłumiłam w sobie to podniecenie, i zdaje się że napisałam kolejną stroniczkę tej niekończącej się «Nocy i dnia»” – notuje Virginia Woolf w liście z 1930 roku, wspominając wcześniejszy o trzynaście lat moment pisania przełomowego opowiadania, bez którego trudno sobie wyobrazić jej późniejsze wielkie osiągnięcia powieściowe.

„Ślad na ścianie”, otwierający wydany w 1921 roku tom krótkich próz Woolf „Monday and Tuesday”, jest jej pierwszym opublikowanym opowiadaniem, chociaż pisarka eksperymentowała ze zwięzłymi formami od 1906 roku. W roku 1917, kiedy utwór powstał, Woolf pracowała nad swą drugą powieścią – „Nocą i dniem” (1919) – obszerną obyczajową panoramą pokolenia, napisaną w tradycyjnej formie. W biografii pisarki to okres rekonwalescencji po trwającej niemal rok chorobie. W tym samym liście Woolf pisze o dojmującym strachu przed nawrotem szaleństwa, a pisanie „Nocy i dnia” określa jako próbę udowodnienia sobie, że potrafi trzymać się z dala od niebezpiecznych rejonów „najróżniejszych koszmarów i  przesadnej intensywności percepcji”. Nawet jeśli powieść jest słaba, stwierdza, takie ćwiczenie w zakresie stylu konwencjonalnego pomogło uporządkować umysł.

Tworzone w tym czasie krótkie formy były przez pisarkę traktowane jako rozrywka, drobna przyjemność, na którą można sobie raz na jakiś czas pozwolić, nawet w ścisłym reżimie życiowym („szklanka mleka”) i twórczym („stroniczka niekończącej się «Nocy i dnia»”). To właśnie tutaj, w miejscu wydzielonym jakby trochę nielegalnie ze świata, który za wszelką cenę starała się uporządkować, odnajduje „tunel” prowadzący ku nowym formom wyrazu, ku przestrzeni, w której będzie mogła „robić to, co chce”. To anarchiczne sformułowanie nabiera nieoczekiwanie podwójnego znaczenia: w tej przestrzeni możliwe jest uwolnienie od nakazów i zakazów, które ograniczają zarówno sferę życia osobistego, jak i pisarstwo, a równocześnie wyswobodzenie twórczych możliwości, wynikające z poczucia, że się wie, co chce się robić i potrafi się to pragnienie realizować w nowych formach.

Mogłabym wstać, ale...

W warstwie narracyjnej „Ślad na ścianie” jest inscenizacją bycia w przestrzeni wolności. Narratorka, siedząc w fotelu przed kominkiem i patrząc na jawiący się jej przedmiot, pozwala sobie na zignorowanie obowiązującego trybu percepcji i racjonalizacji. Nie wstaje, by sprawdzić, czym jest ślad na ścianie nad kominkiem; odmawia zamknięcia go w gotowych kategoriach opisu, bo wtedy samo jego postrzeganie straciłoby rację bytu. Natomiast przez eksperymentalne pielęgnowanie „nadmiernie wzmożonej percepcji”, wyłania ze swojej relacji z owym nieuchwytnym obiektem obserwacji, światy niedostępne obiektywizującemu, ustalonemu spojrzeniu. Wolność wynika ze stosowania prostej zasady: widzieć to, co odbiera umysł, a nie to, co każe dostrzegać konwencja; opisywać, jak pracuje umysł, wychodząc poza gotowe konstatacje na ten temat.

Więcej jeszcze: nie wstając z fotela (przypomina się leżąca narratorka eseju „O chorowaniu”, która odmawia udziału w marszu armii wyprostowanych), patrząc na ślad na ścianie, kobieta podważa prawomocność twardych zasad, według których funkcjonuje uregulowana racjonalnymi zasadami rzeczywistość. „Mogłabym wstać – powiada przy kolejnym zwrocie myśli – ale jeśli bym wstała, daję dziesięć do jednego, że nie byłabym w stanie niczego orzec z pewnością […] Nie, nie, nic nie jest dowiedzione – mówi dalej – nic nie jest wiadome. I gdybym miała wstać w tym momencie i upewnić się, że ten ślad na ścianie w istocie jest – no czym?…”.

Wejście do tunelu

Odpowiedź na tak postawione pytanie, czytamy, można uzyskać studiując Tablicę Rang, zawartą w wydawanym w Wielkiej Brytanii od 1868 roku roczniku informacyjnym zwanym „Whitaker’s Almanack”, który Woolf wyszydza, ale i przywołuje go jako idealne wcielenie wizji świata, z którą się spiera. W zamierzeniu swoich twórców, „Almanach” jest uchwyconym w sieć kategorii obrazem świata – spisanym i skodyfikowanym stanem rzeczy. Tutaj, a zwłaszcza w Tabeli Rang, „każdy następuje po kimś, na tym polega filozofia Whitackera, a sprawą zasadniczą jest orientować się, kto jest po kim”. Z takiej wiedzy należy czerpać pokrzepienie i wiarę, że świat jest uporządkowany, przejrzysty i jasny jak almanach, nawet jeśli to w oczywisty sposób przeczy doznawanej rzeczywistości.

Maleńki punkt oporu, pojawiający się w polu widzenia ślad na ścianie, to wejście do „tunelu” prowadzącego na stronę wolności, gdzie myśli mogą swobodnie „roić wokół nowego przedmiotu, przenosząc go odrobinę, niczym mrówki, które gorączkowo unoszą słomkę”, by zaraz go porzucić. Od zobowiązań wobec uporządkowanego świata ważniejsza jest tu możliwość szukania własnych ścieżek. „Chcę myśleć w ciszy, spokojnie, przestronnie, żeby nikt mi nie przeszkadzał, żebym nie musiała podnosić się z fotela – pisze Woolf – swobodnie prześlizgiwać się z myśli w myśl, bez poczucia najlżejszej niechęci czy oporu. Chcę zanurzać się coraz głębiej, oddalać się od powierzchni i jej twardych, wydzielonych faktów”.

Virginia Woolf sportretowana  przez Rogera Fry

Wszystko się roi, opada, ześlizguje

Oszałamiające bogactwem wyobraźni obrazy z opowiadania Woolf wciągają czytelniczkę i czytelnika w głąb, w obszary dalekie od powierzchni twardych faktów tak skutecznie, że pytania: „Gdzie to ja byłam? O co w ogóle chodziło?” – stawiane sobie przez narratorkę pod koniec utworu – można bez trudu wziąć za próbę zdefiniowania własnego stanu ducha: „Nic nie pamiętam. Wszystko się roi, opada, ześlizguje, zanika… W materii panuje straszliwe zamieszanie”. Ryzyko utraty kontroli nad kierunkiem wędrówki nieodmiennie towarzyszy takim wyprawom. Wychodząc z wytartych kolein świata niemal natychmiast ocieramy się o szaleństwo, musimy się liczyć z realnym niebezpieczeństwem zagubienia, zatonięcia. W prozie Virginii Woolf momenty wyzwolenia ze świata regulowanego przez mędrców i policjantów oraz społeczny konwenans, bardzo często łączą się z łagodnymi i kuszącymi obietnicą odpoczynku w szaleństwie, obrazami wodnej toni. W cichej głębi panuje niezakłócony spokój „i patrzy się w górę poprzez szare wody rozbłyskujące nagłymi lśnieniami i odbiciami”.

Tę kuszącą, nirwaniczną wizję Virginia Woolf, jak wiemy, ostatecznie wpisała w zakończenie swojego życia; teraz jednak, na wiele lat przed samobójczą śmiercią, daje się stamtąd odwołać. Z jej listu dowiadujemy się, że wszedł Leonard, podał jej szklankę odżywczego mleka i mogła zabrać się do pracy nad bezpieczną, długaśną powieścią o życiowych wyborach. Ślad na ścianie – to ślimak! – został oswojony, zamknięty w jednoznacznej definicji; zamknął się tunel na drugą stronę, minął stan wielkiego podniecenia, które zostało opanowane. Skończyło się „poczucie nielegalnej wolności”. Rzeczywistość zwyciężyła.

Nic się nie dzieje. Ponieważ jest wojna

W kodzie opowiadania towarzysz narratorki nie podaje jednak mleka, informuje za to, że wychodzi po gazetę. Narzeka, że nie ma po co czytać gazet, nic się nie dzieje, a winna temu cholerna wojna, niech ją diabli wezmą... Potem strąca ze ściany ślimaka. A więc to jest ta słynna racjonalna rzeczywistość, pozbawiona nieokreśloności przestrzeń legalna, gdzie rzeczy są, a nie tylko się zdają, gdzie na pytania otrzymuje się odpowiedzi, a życie ma swoje ramy. To temu służy „Almanach Whitackera”. W tym świecie można spokojnie skonstatować – a mamy lipiec roku 1917, za nami Ypres, Verdun, Somma, lada dzień zaczną się walki pod Passendale – że ponieważ jest wojna, nic się nie dzieje. Łatwo przeoczyć ów niepokojący detal, który rzuca nieoczekiwane światło na interpretację zdumiewającego opowiadania Virginii Woolf.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.