Mrożek od podwórza
Mrożek od podwórza

Mrożek od podwórza

Marcin Sendecki

Oto ukazuje się drugi tom „Dziennika” Sławomira Mrożka i w nagłówku recenzji zasłużonego krytyka teatralnego czytamy, że z autora megaloman i mizogin, oraz że Pan Sławomir niestety wcale nie pisał o tym, co krytyk ów uznałby za interesujące

Jeszcze 2 minuty czytania

Sezon mamy zaiste morderczy. Oto ukazuje się ostatni tom „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza i jakaś mądra głowa zaraz obwieszcza „literacki szok roku” oraz chce wzywać na pomoc psychiatrę, by pojąć, o co temu okropnemu Iwaszkiewiczowi chodziło.

Oto ukazuje się drugi tom „Dziennika” Sławomira Mrożka i w nagłówku recenzji zasłużonego krytyka teatralnego czytamy, że „Do tej pory tylko kilku wtajemniczonych redaktorów «Dziennika» wiedziało, jaki ze Sławomira Mrożka megaloman i mizogin. Teraz dowiedzą się wszyscy”, a następnie zostajemy poinformowani, że Pan Sławomir niestety wcale nie pisał o tym, co krytyk ów uznałby za interesujące.

To jest oczywiście głos skrajny, lecz jakoś symptomatyczny i chyba przewidywalny – wszak już pierwszy tom Mrożkowych zapisów wzbudził, oprócz nieśmiałych zachwytów i zdawkowych pochwał, sporą konsternację, którą streścić można w pytaniu: „a po cóż mu to było wydawać?”. Skądinąd, odpowiedzi autora, że „dla pieniędzy”, nie należy brać li tylko za prowokacyjny żart. Pieniądze, słyszy się o tym tu i ówdzie, są naprawdę ważne – i wielokrotnie pisze o tym sam Mrożek w „Dzienniku”, twierdząc zwykle, że wielkim artystą to on nie jest i nie będzie, ale nic innego nie potrafi, więc zależy mu, by pisaniem zarobić na możliwie wygodną egzystencję. Ot, weźmy zapis z 16/17 marca 1972: „Literatura to było kiedyś dla mnie wszystko. Umiałem w tym żyć. Teraz, teraz to koszmar i ciężki obowiązek wobec pustoszejącej kasy”. Albo z 21 maja 1973: „I ciemno, głupio, tępo trza pchać, jak lecieć się nie da. [...] Dobre życie, pieniążków trochę jest, do roboty rano nie trza chodzić” (te i liczne podobne fragmenty mają się zresztą ciekawie do przywołanej na wstępie kwestii rzekomej Mrożkowej „megalomanii”). Tak więc, nic chyba w tym dziwnego, że skoro znalazł się kupiec, Mrożek uznał, że rzecz mu opyli na pniu i pieniądz sam spożytkuje, miast przeznaczyć materiał do publikacji – oby żył jak najdłużej – pośmiertnej.

Kobiety jak agencja TASS


Sławomir Mrożek „Dziennik, tom 2, 1970
– 1979”
. Wydawnictwo Literackie, Kraków, 860
stron, w księgarniach od stycznia 2011
Po co jednak w ogóle publikować, skoro z góry wiadomo, że wzbudzi się większe czy mniejsze opory? Skoro w „Dzienniku” jasno mówi Mrożek, że pisze tylko dla siebie i nikt inny nie może jego zapisów zobaczyć (więc wyjeżdżając na wykłady do Stanów, deponuje zeszyty w bankowym sejfie, s. 194)? Pomijając zawsze dyskusyjny status ówczesnych deklaracji, myślę, że Mrożek wykonuje także gest przekory wobec swego publicznego, cieplutkiego wizerunku, jaki pisarzowi w Polsce od lat formowano. Wizerunku naszego wielkiego eksportowego pisarza, który nie dość, że wielki, to i miły, na paradę jamników jak znalazł, i jeszcze tyle uciesznych historyjek z jego udziałem przypomnieć można i wesoło ubogacić się duchowo. Mrożek zaś mówi „a taki rympał!”, pokazuje figę i zapewne przygląda się, co my na to. Jego koszta własne są oczywiście znaczne – w drugim tomie (pisanym przez autora w jego latach 40., rozpoczętym niedługo po śmierci żony, idącym, ujmując rzecz z grubsza, od ostrego rozgoryczenia do swego rodzaju zrezygnowanego „pogodzenia się z losem”) może jawić się wyłącznie, tylko przy odrobinie złej czytelniczej woli, jako niezainteresowany nikim i niczym poza sobą samym obsesjonat, pijus, niepoprawny kobieciarz romansujący z paroma damami naraz, rzucając przy tym na kobiety najpotworniejsze kalumnie, wreszcie – to może najgorsze – nudziarz w kółko międlący to samo. W dodatku powodzi mu się przecież dość znakomicie – starczy spojrzeć na zamykające księgę kalendarium publikacji, premier, stypendiów i prywatnych podróży w tych latach – także w sensie artystycznym: powstają wszak kanoniczne sztuki „Vatzlav” i „Emigranci”, nie licząc utworów pomniejszych, a jednak Mrożek wciąż użala się nad sobą, labiedzi, zżyma i od czasu do czasu żałuje, że nie jest Gombrowiczem.

Wszystko to prawda – po trosze i nie do końca. Co do wąskiego zakresu tematycznego „Dziennika”, to – jak już przytomnie zauważył Dariusz Nowacki – zamiast kręcić nosem, że tego czy owego tam nie ma, trzeba sięgnąć po ówczesną korespondencję z Tarnem, Błońskim, Lemem, Skalmowskim czy Axerem, tam się to znajdzie. Natomiast rzeczywiście Mrożek systemowo wręcz napada na kobiety (przy uwielbieniu wyidealizowanej „kobiecości” i nader konkretnego „łóżka”; sprawy damsko-męskie to, obok rozważań o tym, kim się jest i dlaczego nie jest się tak fajnym, jak by się chciało być, temat bodaj podstawowy, opracowywany na podstawie bliskich, acz relacjonowanych z dyskrecją, kontaktów z wielce liczną grupą przedstawicielek tak wrażej autorowi płci). Tyle że chyba mniej to dziś oburza, niż budzi politowanie, gdy pisarz sadzi się na dojmujące sądy o kobietach „wszystkich” i „w ogólności” albo powiada, że „dyskutowanie z nimi przypomina dyskutowanie z agencją TASS” (s. 592). I budzi sporo współczucia, bo nawet syt podbojów, wyraźnie tęskni Mrożek do trwałego związku (aczkolwiek pewnie takiego, by mu w okazyjnych podbojach nie wadził). Tak czy inaczej, ten aspekt diarystyki autora „Tanga” jest istotnie męczący. Podobnie jak Mrożkowe pijaństwo (a może „pijaństwo”) i tyrady o szkodliwości tytoniu wygłaszane zwykle po paru fajkach, które szybko zaczyna się traktować jako niewiele znaczącą ornamentykę. I wreszcie – to jest może rzeczywiście najgorsze – Mrożek w „Dzienniku” naprawdę jest nudny, pomijając parę fragmentów, głównie podróżnych (na przykład o festiwalu w Iranie), które czyta się z niejakim napięciem i ciekawością, co będzie dalej.

Bardziej gest niż tekst


Ale pojawia się także coś w rodzaju niejasnego wzruszenia, gdy, powiedzmy, w kwietniu 1978 Mrożek analizuje swoje zapisy z 1965. I zwłaszcza wtedy, gdy czytamy ponawiające się fragmenty, w których autor sam ze sobą negocjuje status własnego tekstu. „I przestań już pisać, bo – doprawdy – ani już nie masz pisać o czym, ani ci się nie chce. Udajesz tylko. (To znaczy pisać dzisiaj w tym zeszycie)” – powiada Mrożek 20 maja 1973. 8 grudnia tegoż roku konstatuje: „Pisanie dziennika, przynajmniej takiego, jaki ja teraz piszę, nie ma prawdopodobnie sensu. Ale nie trzeba pytać o sens w tym wypadku. Jeżeli oddycham, nie ma powodu, żeby tego dziennika nie pisać. Nie wiem, jaki jest sens mojego oddychania, poza tym, że dzięki (na skutek) oddychaniu jestem żywy. Nie ma powodu protestować przeciwko mojemu dziennikowi, choć tu i tam bywa on wielce niezadowalający. Ponieważ życie w moim przypadku [...] polega nie tylko na oddychaniu, ale też na pisaniu dziennika, między wieloma innymi rzeczami, na których polega, niech więc piszę ten dziennik i niech nie wymagam od niego za wiele. W pokorze”. A 6 kwietnia 1978 warknie tylko „Do dupy z tobą, mój dzienniczku, z tobą także mi się znudziło” – i oczywiście będzie pisał dalej.

Może więc właśnie świadomość tej pokrętnej uporczywości i autorski akt wystawienia jej na widok publiczny sprawiają, że chce się myśleć o „Dzienniku” bardziej jako o geście niż tekście. A że odwaga nam w literaturze ostatnimi czasy zdrożała, z tym większym zrozumieniem warto się przypatrzeć, jak autor „Tanga” pokazuje się nam od strony skrywanego dotąd za elegancką fasadą podwórza.