RADOŚĆ:  Iskra bogów
S. Kane „Oczyszczeni”, reż. K. Warlikowski / fot. S. Okołowicz

RADOŚĆ:
Iskra bogów

Joanna Targoń

Uniesienie, zachwyt, ekscytację można przeżywać na spektaklu traktującym o sprawach bynajmniej nie radosnych. Czasami teatr funduje widzom chwilę oddechu w zbyt już napiętej rzeczywistości scenicznej

Jeszcze 2 minuty czytania

Radość w teatrze. Czy istnieje? I czy chodzi o radość wpisaną w świat sceniczny, czy może radość odbioru? I co to znaczy? Zaglądam do Wikipedii: „Radość (inaczej pociecha) – pozytywny stan emocjonalny, który jest przeciwieństwem smutku. Jest to uczucie szczęścia, rozbawienia, zabawy i zadowolenia”. Czyli coś, co niesie pociechę. I jest przeciwieństwem smutku. Coś niesamodzielnego. Coś, co pozwala, jak to piszą i mówią zwolennicy teatru rozrywkowego, „odreagować po ciężkim dniu”. Ale czym odreagować?

Wybrawszy się do teatrów komediowych, doszłam do niezbyt oryginalnego wniosku, że odreagowujemy własny ciężki dzień, oglądając cudzy ciężki dzień. W „Księżycu i magnoliach” (Teatr STU w Krakowie, styczeń 2012) nawet kilka dni, które spędzili reżyser, producent, scenarzysta i sekretarka na produkowaniu w trudzie i znoju, pod przymusem, scenariusza „Przeminęło z wiatrem”. W „Premierze” (Teatr Komedia w Warszawie, luty 2012) był to jeden wieczór, za to pełen strasznych wydarzeń. Nie dość, że premierowy, co samo w sobie stresujące, to jeszcze sztuka jest głupia, spektakl się sypie, główna aktorka to stremowana idiotka, para widzów niezbyt interesuje się teatrem (już raczej sobą), a na głównego bohatera, czyli reżysera czyhają: jego nerwowa połowica w ciąży, niezdolny aktor i kelner, który chce być aktorem. Stres na scenie, zabawa na widowni – rzecz oczywista, bo cóż można wycisnąć z ludzi szczęśliwych i zadowolonych? Na pewno nie farsę.
Oglądanie fars może jednak czasami wpędzić w depresję. Radość, lekkość i wdzięk z tajemniczych powodów rzadko się udają. Może to mój problem, może jestem mało wrażliwa na uroki fars, ale nie zapomnę wieczoru w krakowskiej Bagateli (tytuł spektaklu przemilczę), podczas którego do przerwy nikt, ale to nikt się nie śmiał. A nie była to premiera, tylko przedstawienie dla publiczności, która za własne pieniądze przyszła się pośmiać, ale jej się to nie udało. Po przerwie, kiedy to spłoszeni brakiem reakcji aktorzy zwiększyli liczbę gagów na minutę, jakoś udało się im osiągnąć pewien (niezbyt wysoki) poziom rozbawienia widowni.

Dalej Wikipedia: „Dla każdego radość ma inne znaczenie”. Całe szczęście. We współczesnym teatrze raczej trudno znaleźć powody do prostej radości. Właściwie zawsze było z tym trudno. Ale jeżeli nazwiemy (może na wyrost) radością stany, w które teatr wprawia widza, może być łatwiej. Ekscytacja, uniesienie, zachwyt. „Wyszedłem z teatru z poczuciem, że ważę kilka kilogramów mniej, mimo że byłem tylko widzem. Teatr znowu stał się piękny i mądry” – mówi Władysław Kowalski w najnowszym „Notatniku Teatralnym” (nr 66-67). Kowalski w takim stanie wyszedł po „Kalkwerku” Krystiana Lupy.

„Kalkwerk”, według Thomasa Bernharda,  reż. Krystian Lupa.
Stary Teatr w Krakowie, premiera 1992 / fot. mat. teatru

Takie lub podobne tajemnicze stany, bliskie katharsis (choć niekoniecznie będące wynikiem litości i trwogi) przeżywał każdy. To fizyczne, zmysłowe doznanie, poczucie, że to, co przekazali aktorzy i cały sceniczny świat, nie mieści się w nas, przekracza, rozszerza się na zewnątrz. Siła scenicznej rzeczywistości jest tak wielka, że na ulicy widzi się jak w halucynacji ludzi podobnych do tamtych aktorów, tamte kolory, tamtą przestrzeń. Przez moment, bo to stan ulotny; najlepiej być z nim samemu, żeby się nie rozproszył, żeby miał szansę się zakorzenić. Oglądając drugi raz ten sam spektakl, raczej nie przeżyjemy tego samego, ale możemy dodać pamięć o tamtym przeżyciu do obecnego, albo zachwycić się czymś innym. Albo, co też możliwe, zdziwić się własnym wczorajszym zachwytem. My i nasz odbiór jesteśmy dynamiczni, teatr też.

Uniesienie, zachwyt, ekscytację można przeżywać na spektaklu traktującym o sprawach bynajmniej nie radosnych. Zachwycić się doskonałością artystyczną, inwencją, interpretacją. urodą, mądrą prostotą albo mądrą wieloznacznością rozwiązań i tak dalej. Radosna może być sama energia aktorów, ich gotowość do najbardziej ryzykownych improwizacji i eksperymentów – tak jak w „Factory 2” Lupy. Albo do jazdy po bandzie, jak w „Zaryzykuj wszystko” Grzegorza Jarzyny czy „Trylogii” Jana Klaty. W stan ekscytacji może wprawiać sposób konstrukcji scenicznego świata, tak jak w „Tragediach rzymskich” Iva van Hove, w których przez sześć godzin widzowie byli wrzuceni w sam środek Szekspirowskiej historii Rzymu (i każdej historii). Można było wędrować po scenie i zasiadać na niej, zjeść coś w bufecie na jej obrzeżach, oglądać aktorów na żywo i na telebimach, towarzyszyć z bliska (albo z daleka, z widowni, do wyboru) debatom, sporom, śmierci i miłości. Gdyby nie ta swobodna (a sprzyjająca skupieniu) atmosfera, spektakl straciłby sporą część siły. Siły żywiołu, porywającego i zagarniającego.

„Tragedie rzymskie”, reż. Ivo van Hove.
Toneelgroep Amsterdam

Czasami teatr funduje widzom chwilę oddechu w zbyt już napiętej rzeczywistości scenicznej. Na moment się zawiesza – tak jak w „Oczyszczonych” Krzysztofa Warlikowskiego, gdy wszyscy aktorzy śmieją się, patrząc na widownię. Jakby poczuli, że bez tego ani oni, ani widzowie nie wytrzymają dłużej. Innego rodzaju zawieszeniem była scena życzeń weselnych w „Burzy”, składanych przez starsze panie w łowickich strojach. Osoby z innego porządku, innego języka, innego aktorstwa, należące i do widowni, i do teatru. Razem z nimi widzowie klaskali i wołali „gorzko, gorzko!”, śmiejąc się i wzruszając. Radosnym oddechem po kilku godzinach „Opowieści afrykańskich według Szekspira” jest lekcja salsy, prowadzona jakby na obrzeżu scenicznego świata, pomiędzy teatrem (bo to przecież scena spektaklu) a prywatnością (aktorzy schodzą się na lekcję rozcharakteryzowani). Podobne chwile znajdziemy i w spektaklach Lupy – ekstatyczne witanie się (postaci? aktorów?) w „Mistrzu i Małgorzacie”, wyjście wszystkich aktorów na scenę (a w innym momencie – szalony i radosny taniec) w „Braciach Karamazow”.

Radość może być więc kontrapunktem, przełamaniem, ujściem dla stężonych emocji. A komedie? Czy się w teatrze nie śmiejemy? Owszem, ale komizm bywa czarny, ironiczny, okrutny, melancholijny, groteskowy, dziki. Wynikający z uważnego obserwowania rzeczywistości i ludzkich zachowań – bo przecież, zwłaszcza w sytuacjach ekstremalnych, często zachowujemy się komicznie, absurdalnie, bez kontroli. „Krum” Warlikowskiego na przykład jest równie komiczny, co przygnębiający. Spektakle Strzępki i Demirskiego są pełne grubych efektów, niepoprawne, nieprzyjemne, prowokujące. I śmieszne; bez tego dywersyjny atak na rozmaite utrwalone przekonania byłby mniej skuteczny.

„Żołnierz Królowej Madagaskaru”, reż. J. Grzegorzewski.
Teatr Polski we Wrocławiu, 1977 / dzięki uprzejmości Teatru
Polskiego we Wrocławiu

Wielbicielem fars i operetek był Jerzy Grzegorzewski. Ci, którzy widzieli jego „Żołnierza królowej Madagaskaru” (Teatr Polski we Wrocławiu, 1977) mówią, że była to najzabawniejsza farsa świata. W „Usta milczą, dusza śpiewa” (Teatr Studio w Warszawie, 1988) Grzegorzewski połączył operetki Lehara i Kalmana z „Radosnymi dniami” Becketta (w których uwięziona w kopcu Winnie śpiewa tytułową arię). Był to spektakl cudownie radosny i wspaniale melancholijny, rozpięty między absurdalnym światem starych operetek a absurdem egzystencji.

Jednak można znaleźć w teatrze trochę powodów do radości.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.