RADOŚĆ:  Hedonizm polski
fot. Thomas Alisi, Flickr CC

RADOŚĆ:
Hedonizm polski

Wojciech Nowicki

Tak jak stworzyliśmy własną wersję kuchni włoskiej, spolszczoną i tylko z grubsza podobną do oryginału, tak jak miewamy własną wizję kuchni wegetariańskiej, łaskawie dopuszczając ryby i owoce morza, tak wyprodukowaliśmy narodową wizję uciech stołu, hedonizm własny, skrojony na miarę

Jeszcze 2 minuty czytania

Fabrycy del Dongo krąży po polu bitewnym i nie widzi bitwy. Z nami podobnie: patrzymy w lustro, ale niewiele umiemy o sobie powiedzieć. Jakby jakieś krzaki przesłaniały obraz. Nie bardzo właściwie wiemy, jacy jesteśmy prywatnie, przy stole: czy jeszcze gliną umazani, cali z tamtej epoki, czy już zupełnie nowi, rodem z czasów współczesnych, poprawnie nudni, hedonistyczni jak trzeba. Bo przecież stał się hedonizm obywatelskim obowiązkiem, nie przywarą ani grzechem.

Nie ma odpowiedzi o nasz hedonizm w badaniach, w spisach, nigdzie; nie może być. Jest tylko próba za próbą, są kolejne przybliżenia. W masie (okazuje się) uwielbiamy kotlety z kapustą, grill, tłustość mięsa, jakbyśmy tkwili nadal w puszczy, nad rzeką czy jeziorem, drżąc, czy zdążymy najeść się sadła, nim nadejdzie zima (a przecież domy nasze ogrzewane, podobnie jak samochody i autobusy; nasze zimy w miarę łagodne). Przy stole jesteśmy różni, bardzo różni, na szczęście. Statystyka mówi, że w masie bywamy jakby zaniepokojeni o sprawy najprostsze, o to, czy starczy jedzenia, i dlatego szybko pochłaniamy tanie potrawy. Jednak na zewnątrz pokazujemy obraz odmienny: telewizja uczy, jak jeść dziczyznę i pić wytrawne wina. Specjalistyczne gazety cieszą się, że powstały liczne winnice, że w Polsce hoduje się trufle. Na zewnątrz produkujemy opakowanie, które mieni się kolorem (a w talerzu krupnik, nieodmiennie szary); dzięki niemu nasze jedzenie wydaje się szlachetne i niemal bosko niedostępne. Jest więc w naszym medialnym hedonizmie wiele zakłamania, jakbyśmy nie mogli ścierpieć obrazu bliższego rzeczywistości.

Hedonizm polski więc istnieje, ale jest trudno uchwytny, osobny. Bo tak jak stworzyliśmy własną wersję kuchni włoskiej, spolszczoną i tylko z grubsza podobną do oryginału, tak jak miewamy własną wizję kuchni wegetariańskiej, łaskawie dopuszczając ryby i owoce morza, tak wyprodukowaliśmy własną, narodową wizję uciech stołu, hedonizm własny, skrojony na miarę.

Jego elementem, jak wszędzie na świecie, są wycieczki kulinarne, spotkania wokół jedzenia, owe kluby na wpół tajemne, za opłatą, z przewodnikiem po raju dla ciała – dawniej zwanym po prostu kucharzem (ale to słowo wydało się czemuś nagle zbyt prostackie); albo enologiczne wyprawy do krajów do niedawna uważanych za niedostępne, zbyt odległe, żeby się do nich wybierać na krócej niż na całe życie: Południowa Afryka, Australia, Chile. Wystarczy samolot i kawalkada samochodów, potem butikowe hotele i zwiedzanie winnicy, bodegi, château, macanie ziemi, miejscowa kuchnia i picie wina. Widoki stamtąd nie są wiedzą konieczną, kiedy się po prostu lubi wino wieczorem, albo kiedy trzeba się odurzyć, żeby stłamsić demony; to już raczej obudowa, złocona rama dla przyjemności, to świadomość skomplikowanego ekosystemu wina wystawiona na pokaz: hedonizm w najczystszej postaci, choć jeszcze zbyt wypolerowany i nowobogacki. Z czasem się spatynuje. (Ale muszą minąć dekady, nawet stulecia.)

Ale druga strona naszego hedonizmu narodowego to grill i obżarstwo, pomimo wszystko, mimo ostrzeżeń, że się obżerać nie powinno, a nadwaga to zbrodnia przeciw ludzkości. W miasteczku studenckim w Krakowie wisi banner: „Szanuj swoją grilloprzestrzeń”; na ławkach przy alejkach siedzą studenci i grillują kiełbasy, tak jak dawniej wychodzili zapalić i poczytać gazetę (ale każdy na swoim sprzęcie, bo choć tak grillują od lat, jeszcze nie powstało miejsce wspólne, społecznościowe). To inna odmiana hedonizmu: polega na tym, żeby nażreć się mięsa. Wydaje się, że nie pasuje do tego, co Brillat-Savarin zalecał prawdziwemu hedoniście; tu nie ma deseru ani sera, ani towarzystwa, nie ma potraw wyszukanych, tylko (wydaje się) zaspokajanie głodu. Ale czy wiedział, jak będzie wyglądała Polska, teraz? Czy przewidzieć mógł potrzeby hedonistyczne całej warstwy ludzi, których na restauracje nie stać, bez podstawowej wiedzy dotyczącej kuchni – a jednak łaknących dobrego jedzenia?

Żeby opisać nasz hedonizm, młody i niepewny jeszcze, trzeba porównania. Z jednej strony ten nasz, dość młody, bo ledwie wyszliśmy z niekończącego się postu; a z drugiej, powiedzmy, włoski: tamten może być biedny, bo oparty na odwiecznej (chciałoby się powiedzieć) jedności kuchni z naturą, uważności dla przemian. To znaczy, że jedzenie skrajnie wyrafinowane może być również skrajnie proste i często niezbyt drogie. W kuchni używa się tylko tego, czego akurat jest pod dostatkiem: zimą warzywa korzeniowe, strączkowe, kapusta, do tego wyroby trwałe; a także sery, ale tylko te, na które jest pora. Żadnych importów, wszystko miejscowe. (My jemy jeszcze wszystko o każdej porze roku.)
We Włoszech bardzo słabo udaje się uprawa kuchni zagranicznej. Nie ma na nią miejsca. Do tego siedzenie razem i rozmowa, niekończące się gadanie, wspólne bycie, esencja rodzinnej radości, cement doznań hedonistycznych. Jeśli Włochy wydają się wyjątkiem, to można sięgnąć po Francję, albo Hiszpanię, tam jest podobnie. Każda z tych kuchni śródziemnomorskich jest w sobie zakochana po uszy, bo kuchnia kojarzy się nie tylko z jedzeniem, ale wspólnym byciem, i choć to brzmi podejrzanie, pielęgnowaniem tradycji. To jest warunek powodzenia: wtedy hedonizm dorasta.

My na razie oddaliśmy się modzie na hedonizm, bo przecież kiedy doszlusowaliśmy do reszty Europy, to okazało się, jak bardzo jesteśmy inni – a nikt nie lubi, kiedy go wytykają palcami. Religijni, jedzący potrawy dziwne i mało wyszukane, taki zresztą dawaliśmy opis samych siebie. Zaglądam do wydawnictwa opisującego kulinarne obyczaje Europy: my kochamy, powiada autor, Polak, jedzenie wigilijne, a na codzień kiełbasy i zupy w chlebie (których nie jemy przecież, to restauracyjny wymysł). Pomieszanie prawd i nieprawd, próba stworzenia polskiego mitu na użytek świata. Tymczasem polska kuchnia najcelniej opisana jest w internecie, na tysiącach stron i blogów, na forach; to często obraz nieprzyjemny, bo jasno po nim widać, że kuchnia potrzebuje ciągłości – a tę utraciła. Mniejsza o to, nadrobi starty. Internet pokazuje mrówczą pracę hedonistów, oddającym się pieczeniu chleba po pracy na korporacyjnych stanowiskach, albo wizytacji świata w poszukiwaniu smaków, albo jeszcze pomysłów na jedzenie z bulionu kostce puszki groszku. Tak właśnie, w ten nieco pokraczny sposób, rodzi się świadomość; od niej dwa kroki do poprawy. Wystarczy przypomnieć, jak Orwell (w „Drodze na molo w Wigan”) opisywał jedzenie brytyjskie z lat 30.: kromka tostowego chleba podawana brudną ręką gospodarza, do tego stary dżem, wszystko odrażające, klejące, z muchami. Brytyjskie kuchnia, bardzo długo przedmiot pogardy, odrodziła się właśnie dlatego, że jej pokraczność dostrzeżono, że sięgnięto po techniki z innych kuchni, w tym francuskiej; i dlatego, że prowadzono w Anglii gastronomiczną ewangelizację.

Hedonizm w kolebce, kiełkujący – tak trzeba nazwać tę naszą odmianę. Kiedyś zapewne zleją się dwa nurty, ten z grillowych party na trawniku, i ten z enologicznych wycieczek do RPA. Na razie trzeba czekać, bo najczęściej (wykazują badania) podstawowym motywem wyboru – o tym zapominamy my, lepiej uposażeni mieszkańcy miast – najczęstszym wyznacznikiem jest dla nas cena, nie smak.