„Burza”  w reżyserii Kleczewskiej
Teatr Polski w Bydgoszczy

„Burza”
w reżyserii Kleczewskiej

Dorota Kowalkowska

Najnowszy spektakl Mai Kleczewskiej przekonuje, że tylko my sami możemy być dla siebie piorunochronem. Tym sposobem stanowi też chyba najbardziej optymistyczną z dotychczasowych wypowiedzi reżyserki

Jeszcze 2 minuty czytania

„Kochasz mnie? Jak masz na imię?” – tak rozmawiają ze sobą Miranda (Marta Nieradkiewicz) i Ferdynand (Piotr Jankowski), poślubieni za zgodą ojców. Wyspa niewiele ma wspólnego z miejscem magicznych zdarzeń: to obskurny pokój, klatka szarych ścian, wśród których dramat rodzinny może jedynie ulec kondensacji. Zresztą szybko się okazuje, że więźniami tego usypanego na wykładzinie lądu są nie tylko pierwsi rozbitkowie, ale i drudzy, którzy najpierw byli ciemiężycielami.

Jak w „Płatonowie” Kleczewska przesuwa końcową scenę na początek, ale ten z szekspirowskim finałem niewiele ma wspólnego. Siadają ze sobą zwaśnieni bracia i ich dzieci, pojawia się nawet matka Mirandy, u Szekspira nieobecna. Tłoczno, zważywszy na fakt, że jedyną rzeczą przy tym pustym stole, którą mogą się karmić na wzajem, jest syndrom ofiary. „Córeczko” – łamliwym głosem domaga się uwagi Prospero (fenomenalny Michał Jarmicki). Bezskutecznie. Na jego rozedrganie, podobnie jak na napięcie Alonsa i Antonia, odpowiada tylko kamera. Prowadzona przez Ariela (Karolina Adamczyk) przenosi na wielki ekran to, co uczestnicy spotkania chcieliby ukryć: poczucie zagrożenia. Nie ukryją go, bo wizerunek ma moc, nad którą nie jesteśmy w stanie zapanować. Może dlatego nikt nie patrzy w lustro, które stoi pod ścianą?

Widok wielkiego brzucha dekonspiruje obżarstwo Prospera; wizerunek Armstronga na stroju kąpielowym Mirandy zdradza jej marzenie o wolności; pokrywające ciało Kalibana (Michał Czachor) rysunki wykonane kredką odsłaniają zahipnotyzowany Play Station infantylny umysł. Każdy w tej rodzinie ma swoje poletko izolacji, którego strzeże, czasami myląc je z niezależnością. Miranda i Kaliban to duże dzieci, ale umieją się bronić. Od Prospera nauczyły się przemocy.

Świat, który powołuje Kleczewska, pogrążony jest w komunikacyjnej nędzy; nędza ta każe Mirandzie pukać w ścianę albo wypowiadać życzenia w słuchawkę CB-radia. Frytki z keczupem?

Człowiek, który nie ma wiedzy? Debil!

Ł. Chotkowski „Burza” wg W. Shakespeare'a,
reż. M. Kleczewska
. Teatr Polski w Bydgoszczy,
premiera 4 lutego 2012
To słowo podpowiada ojcu rozwiązującemu krzyżówkę Miranda, jednocześnie zdradzając, co o nim myśli. Może trudno myśleć coś innego o ojcu, który trzy razy z rzędu zakłada córce zbyt ogromne spodnie. W znamienny dla siebie sposób Kleczewska z najbardziej banalnej i pozornie niewinnej sytuacji wydobywa grozę. Okazuje się, że w banale można zobaczyć najwięcej, można się nim przerazić, jak wymierzonym nagle ciosem. Ferdynand chce bliskości? Cios! Stefano i Trinkulo zapragnęli zabawy z Kalibanem (przyjemnie jest się polewać tanim szampanem?). Cios! Aktorzy wiedzą, kiedy się nadstawić, a kiedy uchylić, przechodzą z tonacji dur w moll jak za pstryknięciem palca. Nie ma stałych sytuacji, są impulsy, na które trzeba szybko reagować.

W pracy z zespołem reżyserka skorzystała z ustawień hellingerowskich – grupowego  ćwiczenia wymagającego od uczestników wchodzenia w poszczególne role wobec osoby „ustawianej”. Miały ponoć ułatwić zorientowanie stosunków (rodzinnych właśnie) między postaciami i pozwolić na doświadczenie ich stanów. Nie wiem, na ile metoda Hellingera była zapładniająca, i nie umiem wytropić jej w improwizacjach, zresztą sam entourage nie bardzo zachęca mnie do takich prób. Wiem natomiast, że zespół Teatru Polskiego w Bydgoszczy w ostatnich latach wypracował swoją metodę na otwarcie i gotowość, bez której „Burza” mogłaby się nie udać i bez której, jak sądzę, Kleczewskiej nie udałoby się uwolnić tej pociągającej zbiorowej neurozy. I w tym sensie, nawet jeśli jest to sens oczywisty, skuteczność tego spektaklu szalenie uzależniona jest od formy zespołu w danej chwili.

Śniło mi się

Teatr Polski w BydgoszczyNie tylko do Marka Wilkirskiego, specjalisty od „ustawień”, zwrócili się twórcy; poprosili oni także mieszkańców Bydgoszczy o podzielenie się snami. Sen jako forma ekspresji i żywioł wizualny naznacza poetykę spektaklu, kryje życzeniowe spełnienie pragnień i przechowywane lęki. Wirujące w rytualnym tańcu ciało Prospera – niezmęczone i lekkie, Miranda i Ferdynand w błękitnej wodzie, Prospero grający w deszczu na perkusji, matka Mirandy w karykaturalnie rozmytym makijażu. Kleczewska sięga w „Burzy” po najbardziej podstawowe archetypy, głównie żywioły Wody, Ziemi i Powietrza, i rozpina spektakl między biegunami męskiego i kobiecego, narodzin i śmierci. Woda jest wszechobecna – w butelce, w obmywającym Ferdynanda deszczu, który zamienia piasek w błocko, w ustach Mirandy, z których wylewa się fontanną w najmniej spodziewanym momencie. Pragnienie jest tak silne, że gdy Ferdynand zbliża się do pocałunku, Miranda uwiesza się jego ust i brody jak ryba, policzki ruszają się miarowo jak skrzela pompujące powietrze; pośpiech i dzikość tej wymiany są porażające. Ale to też gest wyzwolenia, powtórzony w „pocałunku” Ariela, który zdejmuje z Mirandy roznoszący ją gniew. Potrzeba seksualnego dopełnienia, wyrażająca się w spożywaniu posiłków, skutkuje genialną sceną wyjadania z ust obleśnej przeżutej papki. Podstawowe instynkty odbijają się w sennych majakach zwierząt – na ekranie pojawia się wilczur szczerzący kły. Nagle zjawia się Ariel z psem na smyczy, słychać przerażony głos Karoliny Adamczyk i szczekania zwierzęcia. Ta gra skutkuje przejmującym doznaniem realności. Kleczewska jest niezwykle sprawną programistką maszyny uruchamiającej emocje. Malarska scenografia Katarzyny Borkowskiej, mantryczna muzyka Piotra Bukowskiego, sugestywne wideo Bartosza Nalazka – wszystko to silne estetyczne stymulacje. W scenie apokaliptycznej wichury – to eksplozja.

W „Burzy” Kleczewskiej nie chodzi o „Burzę”. Na niewiele zda się tutaj składanie psychoanalitycznych puzzli (które choć wysypują się z różnych pudełek, dobrze do siebie pasują), rozczytywanie się we Freudzie, Jungu czy Campbellu i zastanawianie, kto w kogo i dlaczego bardziej (nie) wierzy. Można by przyjmować pozycję wnikliwego tropiciela sensów, ale lepiej po prostu poddać się woli obrazów i dźwięków, i z absolutną wolnością decydować, z którymi chcemy pozostać, a które pożegnać. Tak jak bydgoscy aktorzy, zwróceni do widowni, żegnający swoje przekleństwa i uwikłania. O ile z naszych kataklizmów (obżarstwa, agresji, złości) wychodzimy żywi, świat wokół się nie kończy.

Po raz pierwszy w tak dojmujący sposób Maja Kleczewska zostawia nas z nadzieją: przy świadomym wysiłku, brontofobia jest uleczalna.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.