„Wstyd”,  reż. Steve McQueen

„Wstyd”,
reż. Steve McQueen

Bartosz Żurawiecki

McQueen pragnie przywrócić dawny stan rzeczy. Bo „Wstyd” zrobiony został jednak z pozycji konserwatywnych. Unosi się nad nim duch nie tyle Bertolucciego, co Michela Houellebecqa, tego tandetnego moralisty

Jeszcze 1 minuta czytania

Nie lubię filmów, w których seks jest czarnym charakterem, bo idą na łatwiznę. Nic prostszego niż spojrzeć z potępieniem na kogoś, kto swobodnie traktuje swoje narządy płciowe, a następnie spuścić na niego karę. Kino – trzymane w ryzach przez judeochrześcijańską, mieszczańską moralność – robi tak od początku istnienia. W dziewięciu filmach na dziesięć rozpusta kończy się źle. Nieważne, czy jest to przedwojenny melodramat, czy też „Fatalne zauroczenie”, albo uznane za skandalizujące „Ostatnie tango w Paryżu”. W tym kontekście „Wstyd” niewiele się różni się np. od starego, obłudnego kina hollywoodzkiego, gdzie każda zdrada małżeńska automatycznie skazywała zdradzających na piekło.

Oczywiście, czasy są już nieco inne. Steve McQueen filmuje krajobraz po rewolucji seksualnej. Seks przestał być (przynajmniej na Zachodzie) tabu, a internet otworzył nowe rynki zbytu, tudzież skrócił znacznie czas od pragnienia do orgazmu. Najlepszy jest beznamiętny początek „Wstydu” rejestrujący dzień powszedni głównego bohatera. Kopulacja, praca, praca, kopulacja, prysznic, surfowanie w sieci, czasami polowanie w metrze, gdzie pożądliwe spojrzenie Brandona zderzy się ze spojrzeniem jakiejś kobiety. Zabawnie przypomina mi to słowa przedwojennego polskiego szlagieru „Czy pani mieszka sama?”: „Gdy młodzieniec ujrzy piękną panią / Na ulicy długo chodzi za nią...”. Zmieniają się konwencje podrywu, ale cel pozostaje taki sam.

„Wstyd”, reż. Steve McQueen.
Wielka Brytania 2011, w kinach od 24 lutego 2012
Po tym wstępie pojawia się w filmie kolejna ważna postać – siostra Brandona, Sissy. Wbrew peanom na cześć Michaela Fassbendera, który, moim zdaniem, gra raczej ideę seksoholika niż żywego człowieka, dużo ciekawsza wydaje mi się Carrey Mulligan. Jej Sissy to dziewczę natrętne, irytujące, chaotyczne. Niespełniona piosenkarka, która pragnie wszystkiego naraz – miłości, przyjemności, kariery – lecz niczego nie jest w stanie osiągnąć. Nomadka szlajająca się od Los Angeles do Nowego Jorku i z powrotem, czasami zalegająca u kogoś na kanapie bez pytania o zgodę.

Od momentu wejścia na scenę Sissy zaczyna się sąd nad bohaterem. Brandon nie potrafi odwzajemnić uczuć siostry, jej obecność działa mu na nerwy. Ale uświadamia sobie zarazem własną, a jakże!, duchową pustkę. Bo z wydaloną spermą wyciekła z niego również, excusez le mot, dusza. Brandon słucha po seksie Bacha (ach, Bach!), jakby pragnął zrekompensować niedobory metafizyczne w organizmie, wiadomo jednak, że sam tej głębi nawet nie dotknie. Jest już za późno. Próbuje nawiązać poważniejszą relację, umawia się z koleżanką, którą zamiast do łóżka, zaprasza najpierw do restauracji na kolację. Lecz nadmiar seksu uczynił z niego... impotenta, toteż gdy przychodzi czas na stosunek, Brandon nie staje na wysokości zadania. Rozpacza, cierpi i tak, powolutku, dochodzimy do kulminacyjnej sekwencji, w której mamy montaż równoległy między jazdą seksualną bohatera a dokonującą się równocześnie tragedią Sissy. Szmirowate to, prawdę mówiąc.

McQueen mówi w wywiadach, że kiedyś erotyka „rozsadzała ramy”, a dzisiaj zewsząd zalewa nas porno. Dlatego też nadał swemu bohaterowi imię Brandon, by przypominało o Marlonie Brando, odtwórcy głównej roli w wywrotowym „Ostatnim tangu w Paryżu”. Faktycznie, Brandon nie jest rewolucjonistą, jest konsumentem. Sięga po towary, które są pod ręką. Gdyby rzeczywiście chciał przejść na drugą stronę, to np. w gejowskim darkroomie, gdzie trafia w poszukiwaniu mocnych wrażeń, pozwoliłby się zerżnąć. A pozwala sobie jedynie obciągnąć.

Tęsknoty za subwersywną siłą erotyzmu nie są mi obce, ale skoro rewolucja seksualna osiągnęła na Zachodzie swój cel, skoro wreszcie zdjęto kajdany z seksualności, to nad czym tu szlochać? Chyba że McQueen pragnie przywrócić dawny stan rzeczy. Bo „Wstyd” zrobiony został jednak z pozycji konserwatywnych. Unosi się nad nim duch nie tyle Bertolucciego, co Michela Houellebecqa, tego tandetnego moralisty, którym ekscytują się wszyscy – od lewa do prawa, od nastolatków po profesorów uniwersytetów. Jak wiadomo, zdobył on sławę powieścią „Cząstki elementarne”, w której grzmi na kontrkulturę. Różnicę w percepcji Houellebecqa, a zarazem źródło jego sukcesów trafnie wskazał kiedyś Aleksander Kaczorowski. Na rozpustnym Zachodzie jest pisarz „kaznodzieją w pornolandzie”, natomiast na Wschodzie, gdzie rewolucja seksualna wciąż się nie dokonała, „pornografem w kruchcie”. Podobnie rzecz wygląda ze „Wstydem”. Jednych gorszy penis Fassbendera, inni biorą sobie do serca nauki płynące z filmu.

A mnie zwyczajnie brakuje w tym wszystkim poczucia humoru. Z własnych doświadczeń wiem bowiem, że seks bywa raczej śmieszny niż straszny. McQueen na każdym kroku podkreśla, jaki to dramat przeżywa Brandon. Widać to w cierpiętniczej minie Fassbendera, słychać w dętej, patetycznej muzyce Harry’ego Escotta. Tymczasem, naprawdę wyzwalające i wywrotowe byłoby zdjęcie z seksu odium metafizycznego i pozbawienie go nadbagażu „znaczących znaczeń”. Tak jak uczynił John Cameron Mitchell w „Shortbusie”. Dedykuję Steve’owi McQueenowi słynny bon mot Woody’ego Allena: „Seks bez miłości to puste doświadczenie. Ale wśród pustych doświadczeń to jedno z najlepszych”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.