Perwersyjne oko

Perwersyjne oko

Agnieszka Jakimiak

Bez względu na to, czy traktujemy „Wstyd” jako film o seksoholizmie i uwięzieniu jednostki w klatce wiecznie niezaspokojonej potrzeby, czy myślimy o nim jako o wizji wyzwolenia przez fizyczność, jako widzowie stajemy się uczestnikami cielesnej batalii

Jeszcze 2 minuty czytania

W 1987 roku ze słownika terminologii psychiatrycznej znikło słowo „perwersja”. Terminologiczne przetasowanie było w pewnym stopniu konsekwencją wykreślenia homoseksualizmu z listy chorób psychicznych – decyzja Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego zapadła w 1974 roku. Dotychczasowe rozumienie perwersji mieściło także termin homoseksualizm, a ten przestał uchodzić za chorobową aberrację. Perwersję zastąpiła zatem parafilia – termin o greckim rodowodzie, w dosłownym tłumaczeniu określający tego, kto „poszukuje podniecenia jako reakcji na obiekty seksualne niebędące częścią modelu bodziec/reakcja”. W tym pojęciu, perwersyjny charakter w naukowym rozumieniu traciło również postępowanie traktowane do tej pory jako przestępstwo – gwałt, czy zbrodnia na tle seksualnym. Parafilski aspekt zyskiwała natomiast fantazja seksualna, niemająca nic wspólnego z perwersyjną praktyką. Tak przynajmniej interpretuje tę zmianę francuska psychoanalityczka Elisabeth Roudinesco w książce „Nasza mroczna strona. Z dziejów perwersji”.

Problem z płynnością zakresów znaczeniowych definicji i pojęć jest oczywiście nienowy, ale wciąż umożliwia odnajdowanie nieprzetartych szlaków w ramach płaszczyzn rozumienia. Roudinesco przygląda się osobom perwersyjnym, literackim i historycznym przypadkom emanacji „naszej mrocznej strony”, tropi ślady zła, tętniącego pod powierzchnią zjawisk i wydarzeń, a przede wszystkim bada ich transgresywny charakter. Analizując zbrodnie nazistowskie, podważa ich medyczne klasyfikacje, które interpretują je jako efekty chorób psychicznych, uzależnień czy zboczeń – spogląda na nie pod względem „upaństwowionych lub znormalizowanych czynników czerpania przyjemności ze zła”. Bierze pod uwagę jednostkowe przypadki, ale wpisuje je w konstelację instytucji, mechanizmów władzy i podporządkowania, opartych na przemocy splotów zależności, obowiązujących w danej epoce, społeczeństwie i światopoglądzie. Podobnie jak niegdyś Michel Foucault, Elisabeth Roudinesco analizuje systemowość samych systemów, rozbrajając mniemanie o sadyzmie u Sade’a, krytykując teorię Petera Singera, przyglądając się powodom jej powszechnej popularności. 

John Ashbery, „System”

Filmy pokazują nas tak, jak jeszcze nie umiemy siebie rozpoznawać – to jest coś w rodzaju codziennego dziania się czy bytowania, co jak wczorajsza gazeta składa się szybko w historię starożytną, ale w taki sposób, że wyłania się nowa strona, nowa twarz, powierzchnia, na której może pojawić się jakaś nowa fraza, aby za chwilę znów dołączyć do historii, bądź też pozostaje pusta biel, która zrobi dokładnie to samo.

Precyzyjne rozważanie przypadków perwersji, które wpisują się w systemy państw i społeczeństw, a jednocześnie bywają wobec nich wywrotowe, to jedna z dróg pozwalających na przyjrzenie się momentom, w których gmach rozumienia zaczyna drżeć w posadach. Kolejną metodę tropienia przekroczeń również można wyprowadzić od wspomnianego już Foucaulta, ale w tym wypadku perspektywa niekoniecznie jest skoncentrowana na uwikłaniach perwersyjnej jednostki w zinstytucjonalizowane mechanizmy nakazu i zakazu. Oprócz przyglądania się zasadom mediacji – między zachowaniem a uznawaniem go za perwersyjne, między przekroczeniem a jego wpływem na normy społeczne i polityczne, między kształtowaniem obrazu perwersji a jej faktycznym oddziaływaniem – można skupić się na samym medium. A raczej: na dziwnej relacji między medium a jego odbiorcą, zarazem jednostkowej i ponadjednostkowej. Na uwikłaniu w tekst, który dla czytelnika lub widza nosi znamiona zarówno niebezpieczeństwa, jak i obietnicy.

Thomas Walter Laqueur – autor książki „Samotny seks. Kulturowa historia masturbacji” – tylko na pierwszy rzut oka podąża ścieżką podobną do obranej przez Roudinesco. Bo choć w „Naszej mrocznej stronie” pojawia się onanizm, rozważania autorki krążą głównie wokół pytań o jego medyczne i społeczne postrzeganie, a finalizują się w refleksji o przełomie w myśleniu o masturbacji wywołanym przez Freuda.

„Wstyd”, S. McQueen, USA 2011

Laqueur przenosi punkt ciężkości na odmienne pole. „Historia masturbacji opowiadana przez Lacqueura nie jest ani historią technik masturbacyjnych, ani też powodów, dla których ludzie zwykli się masturbować, lecz historią dyskursu na temat masturbacji, a ściślej rekonstrukcją historycznych okoliczności, które rozpętały dyskusję nad szkodliwością tego «zbrodniczego postępku»” – pisze w przedmowie Michał Paweł Markowski. „Masturbacja tym ściągnęła na siebie furię oświeceniowych moralistów, że w społeczeństwie, które za punkt honoru obrało zbudowanie przejrzystych relacji społecznych, gdzie podstawową cechą ludzkich działań jest jawność, była ona postrzegana jako grzech popełniany skrycie, w miejscu ściśle prywatnym, pozbawionym ścisłej kontroli. Masturbacja to «nienaturalna Praktyka, którą osoby obu płci mogły kalać własne ciała bez Obecności innych». Without The Assistance of Others. Nie chodzi tu wcale o degradowanie przyjemności, tylko o to, że masturbacja, która dokonuje się w samotności, rozrywa ramy społecznej wspólnoty”. Laqueur, z drobiazgowością historyka i konsekwencją liberalnego ironisty, bada języki mówienia o masturbacji, szuka podskórnych nurtów płynących pod zewnętrzną warstwą każdego obrazu, a przede wszystkim podąża za wyobraźnią, rodzącą się w konfrontacji jednostki z samotnym seksem.

Pole odczytania, zakreślone przez Laqueura, jest tyle zaskakujące, co odkrywcze. W tym ujęciu, onanistyczne praktyki stały się problematyczne nie w wyniku przypisywanej im nieproduktywności, czy nienaturalności. Punktem zapalnym okazuje się ich nierozerwalna relacja z ekonomicznym aspektem nowoczesności – ponieważ sednem konsumpcji jest walka o władzę, a masturbacja unieważnia jej agoniczny aspekt – oraz z samotną lekturą. Czytanie po cichu, zamknięcie się w obecności książek, tworzenie obrazów we własnej wyobraźni dzięki wchodzeniu w związek z literaturą, stwarza ryzyko dla wspólnoty, społeczeństwa i wymiany ekonomicznej. Czytanie po cichu książek pobudzających seksualną wyobraźnię może okazać się katastrofalne w skutkach. „Jeśli «beletryzacja» to, ogólnie rzecz biorąc, sposób bycia obecnym dla siebie samego, samorozumienia i ucieczki, sposób przekraczania i kreowania granic – pisze Laqueur – to stawka w grze, jaką jest czytanie popularnej formy beletrystycznej – powieści – jest wielka. Lektura powieści mogła stworzyć nowe sposoby bycia moralnie obecnym dla samego siebie – na dobre i złe”. Właśnie wyobrażenie i projekcja, inaczej niż twierdzi Roudinesco, są podszyte perwersją. I właśnie one dysponują wywrotową siłą, przed którą drżą ramy społeczeństw.

Powieść miała potencjał transgresywny, otwierała pole możliwości dla takiego przekroczenia, nad którym żadna instytucja i żaden polityczny system nie mogły zyskać władzy; jedyną instytucją władającą czytelnikiem okazywała się literatura. Przedłużeniem tej linii miało szansę stać się kino, nawet jeśli sztuka filmowa została posądzona o brak własnego języka i o sytuowanie się na przecięciu – podobnie jak dyskursy o kinie. Jednak w kontekście perwersyjnego potencjału kina przykład Steve’a McQueena wydaje się nie do przecenienia.

„Głód”, S. McQueen, USA 2008

McQueen w obu swoich filmach – „Głodzie” i „Wstydzie” – odbiega od schematów narracyjnych i psychologicznych, do których przyzwyczaiła nas znakomita większość ekranowych obrazów. Trudno powiedzieć, że bawi się modelami fabularnymi, bo tak naprawdę w ogóle ich nie stosuje. Nie tworzy również portretu bohatera, nie pozostaje wierny matrycom przyczyny i skutku. Od początku kładzie odpowiedzialność na oko widza, przerzuca ciężar na wizualne i estetyczne utożsamienie, otwiera kanał sensualnej wyobraźni. „W scenach miłosnych mówiłem wykonawcom: «Pamiętajcie, seks na ekranie uprawiają cztery osoby. Poza wami dwojgiem są jeszcze kamera i widz»” – mówi McQueen w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. „Chciałem postawić przed społeczeństwem lustro, nie próbowałem szokować na siłę”. Bez względu na to, czy traktujemy „Wstyd” jako film o seksoholizmie i uwięzieniu jednostki w klatce wiecznie niezaspokojonej potrzeby, czy myślimy o nim jako o wizji wyzwolenia przez fizyczność, jako widzowie stajemy się uczestnikami cielesnej batalii.

Ekranowe wyobrażenia przekształcają się w nasze prywatne projekcje, zarówno lęków, jak pragnień. Występując w roli obserwatorów, zespalamy się z obrazem, a w dodatku McQueen skłania nas do wystawienia do tej konfrontacji własnej intymności. Przeżycie „Wstydu” nie jest doznaniem zbiorowym, ale podróżą do świata samotnego seksu, obecności wobec samego siebie, podobnym być może do czytania po cichu, w którego trakcie topnieje bariera między własnym i cudzym doświadczeniem.
Pod wierzchnią warstwą nowego filmu McQueena – tą, którą da się odczytywać jako portret przypadku, traktat o samotności, opowieść o autodestrukcyjnym popędzie – znajduje się przestrzeń, w której może się umościć perwersyjne oko widza. Dostrzega ono w Brandonie Sullivanie nie cierpiętnika, ale realizację pragnienia i spełnioną fantazję. I tworzy moralność dla samego siebie; wchłonięte w obraz, wybiega w przyjemność patrzenia na dobre i na złe, poza dobrem i złem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).