Jeszcze 2 minuty czytania

Mirosław Filiciak

KULTURA 2.0:
Zremediuj mi, mamo

Mirosław Filiciak

Mirosław Filiciak

Mój ulubiony odcinek „Świnki Peppy” (rodzicom małych dzieci nie muszę przedstawiać, reszta nie będzie zainteresowana) opowiada o kapsule czasu, którą Peppa wraz z koleżankami i kolegami z klasy przygotowuje do zakopania w przyszkolnym ogródku. Dzieciaki mają wrzucić do niej swoje ulubione przedmioty oraz kasetę wideo z nagranym pozdrowieniem dla – z braku lepszego określenia, bo chodzi przecież o świat zamieszkany przez humanoidalne świnie, psy, koty, słonie i inne ssaki – nie-ludzkich podmiotów z przyszłości. W trakcie nagrania wołają, że pewnie „wszyscy żyjecie już na księżycu”. A potem pojawiają się rodzice, którzy – jak odkrywa Peppa i inne dziecio-zwierzęta – też chodzili do tej samej szkoły. W dodatku mieli zajęcia z tą samą Madame Gazelą, która niezbyt dba o edukacyjne innowacje i z nimi też przygotowała kapsułę czasu. Chwilę później kapsuła jest już wykopana (ależ to drzewko, przy której ją zakopano, urosło!), a uczniowie i widzowie odkrywają, że rodzice nie tylko umieścili w kapsule niemal identyczne przedmioty, jak ich dzieci, to jeszcze, gdy kaseta ląduje w odtwarzaczu, okazuje się, że też krzyczeli do kamery o życiu na księżycu. Nic nowego pod słońcem, czy też – jeśli przyjmiemy tłumaczenie Tymona Tymańskiego – nic nowego w szkole. Jednak ta pouczająca/przerażająca (sami sobie wybierzcie) historia ma w sobie pewien fałsz – i nie chodzi mi tu o to, że świnie i słonie noszą ubrania i chodzą razem do szkoły. Kłamstwem jest kaseta wideo. Na widok kasety wideo dzieciaki powinny zawołać: co to takiego? A pani nauczycielka bezradnie rozłożyć ręce – nie mamy jak tego odtworzyć. I tak przez niekompatybilne media skończyłaby się prowadzona za pośrednictwem przyszłości komunikacja przeszłości z teraźniejszością.

Oczywiście nie mam tej kasety za złe twórcom Peppy. Może pokolenia w jej świecie zmieniają się szybciej niż u ludzi (kłopotliwa jest w tym kontekście obecność słoniczki Emilki, ale nie będę się czepiać, skoro nie przeszkadza mi fakt, że jej ojciec jest dentystą). Raczej: widzę problem w technologicznych przeszkodach stających na drodze komunikacji międzypokoleniowej. A temat jest bardzo aktualny, bo ostatnio cały naród pochyla się nad internetem zastanawiając się, jak pokolenie sprawujące władzę ma zrozumieć obywateli, którzy nie pamiętają czasów przed internetem. Głos zabierają publicyści „Gazety Wyborczej”, „Pudelek”, a nawet Aleksander Kwaśniewski. I choć różnią się w opiniach, to wszyscy mają rację – mamy problem, bo internety radykalnie pogłębiły międzypokoleniowe niezrozumienie.

Nie chcę jednak w tym tekście, nieprzypadkowo rozpoczętym od „Świnki Peppy” zastanawiać się, co to oznacza dla Polski, Europy, świata. Szczerze mówiąc, mam tych rozważań w coraz większym stopniu dosyć, bo pole dyskusji jest tak szerokie, że każdy może sobie zręcznie dobierać argumenty pasujące do wcześniej przyjętej tezy. Dlatego, uprawiając prywatę, wolę spytać, co to oznacza dla mnie i dla moich dzieci. Jak opowiedzieć o produkcjach, które są dla mnie ważne, dzieciom, które bajki oglądają głównie z płyt i z YouTube’a? W telewizji oglądały je tylko raz – skończyło się awanturą, że nie chcę włączyć ich ponownie. Być może nigdy nie dowiedzą się, co to znaczy „kanał telewizyjny”. I choć lubią książki, to poza nimi niewiele mają kontaktu z „nośnikami fizycznymi”. Mimo że serwujemy im kontakty z mediami elektronicznymi bardzo powściągliwie, wyrastają w zupełnie innym medialnym ekosystemie, niż wyrastaliśmy ja i moja żona. A przez to – jestem tego pewien – będą postrzegać świat z zupełnie innej niż nasza perspektywy. Co zrobić, żeby – wykazując odrobinę dobrej woli – mogli ją choć trochę zrozumieć?

Nie można zadowalać się banalną konstatacją, zawartą we wzmiankowanym odcinku „Świnki Peppy” – że zawsze opowiadamy te same historie. Skoro historie te same, to jakoś to będzie. Niekoniecznie. Historie są podobne, ale opowiadamy je inaczej. Narzędzia tych opowieści nie są obojętne, wpływają na logikę przekazu. Pytanie brzmi więc: jak przetłumaczyć „nasze” historie na „ich” media? Nie chodzi o to, żeby upraszczać i banalizować. Raczej: zremediować. Symulować stare media w nowych – ale bez udawania, że nowych nie ma. Po prostu przełożyć coś z przeszłości na język zrozumiały dzisiaj. Wykorzystać medialne ciągłości zakorzenione w archaicznych konwencjach i oswoić dzięki nim to, w czym ciągłości brak. Sprawa nie jest nowa – sam poczułem, że ktoś mi przetłumaczył przeszłość, gdy z żoną graliśmy w „Guitar Hero: The Beatles”. Trudno ukryć, że „czwórka z Liverpoolu”, przy całym szacunku dla jej dokonań, zawsze kojarzyła mi się raczej średnio. Może przez poświęcony jej segment w „Teleranku”, a może przez kasety, które na licealne wyjazdy zabierały ze sobą nielubiane koleżanki i robiąc im miejsce wyrywały z trzewi magnetofonów Nirvanę i Cypress Hill. Ale kiedy tłukąc palcami w plastikowe gitary przechodziliśmy w domu kolejne etapy kariery Beatlesów, poczułem i zrozumiałem. Chciałbym móc w ten sam – czyli dostosowany do aktualnych mediów – sposób pokazać swoim dzieciom Nirvanę i Cypress Hill.

Na szczęście popkultura chętnie mitologizuje samą siebie. Niedawno czytałem – z lekkim zawstydzeniem, bo wciąż nie wiem, czy to lektura bardziej dla 40-latków, czy ich dzieci – „Ready Player One” Ernesta Cline. To trochę naciągana historia o popsutej przyszłości, w której rozgrywka między złą korporacją a szlachetnym młodym protagonistą przenosi się do gry sieciowej – w świecie AD 2044 jest ona ważniejsza od tego, co poza siecią. Jest pełna geekowskich mrugnięć okiem (prezydent Cory Doctorow!), ale przede wszystkim fetyszyzuje popkulturę lat 80. i 90. I choć naprawdę nie jestem w stanie uwierzyć, że za trzydzieści lat ktoś odnajdzie przyjemność w graniu w tytuły z ery ośmiu bitów – co w powieści stanowi ważny element – to ekscytująca wydała mi się towarzysząca lekturze niepewność: czy ta książka ma mi przypominać, jak się czułem, gdy miałem kilkanaście lat, czy może ma pomóc dzisiejszym dzieciakom czuć się tak, jak ich rodzice, gdy byli w ich wieku?

Innych przykładów medialnej nostalgii dostarcza ostatnio kino – „Hugo” Scorsese, czy jeszcze ostrzej „Artysta”. W zasadzie lustrzane odbicia – francuski  film o niemym Hollywood i hollywoodzki film o niemym kinie francuskim. O „Artyście”, który pokazuje współczesnej widowni, jak dziwaczne konsekwencje rodzi niemożność użycia w filmie dźwięku – ale zarazem, że takie ograniczenie to równocześnie pole do wygrania innych wątków – pisał niedawno w „New Yorkerze” David Denby; w tekście, który tak naprawdę jest apologią kina niemego. Nic więc dziwnego, że „Artysta” został w nim scharakteryzowany jako „nijaki, pozbawiony seksapilu i zbyt prosty”. Ale równocześnie możemy tam przeczytać, że „powinniśmy być szczęśliwi, że «Artysta» w ogóle powstał”. A nawet, że „w corocznej, rutynowej procesji współczesnych filmów – thrillerów, horrorów dla nastolatków, cyfrowych spektakli – «Artysta» wyróżnia się swoją świeżością”. Oczywiście świeżość to paradoksalna, oparta na sięgnięciu po środki tak stare, że większość widowni o nich nie pamięta. Ale może właśnie w tym tkwi recepta na zasypywanie międzypokoleniowych przepaści?

A zatem niech ktoś tłumaczy i remediuje, adaptuje na nowe media doświadczenia kolejnych pokoleń. Ja chętnie wejdę wtedy w buty Denby'ego, i będę się krzywił, że to nie do końca tak, że oryginał był lepszy, głębszy, błyskotliwszy. I że jeśli ta blada kalka wam się podoba, to sięgajcie do archiwów i oglądajcie oryginały, słuchajcie ich, czytajcie, grajcie. Ale na początek macie to. A zatem twórcy, proszę: miksujcie stare składniki tak, żeby były jadalne dla kolejnych pokoleń, a równocześnie zachowały smak, który nas do nich przyciągnął. W świecie, w którym każdy ma szanse na swoją niszę, miło byłoby się spotkać przy wspólnym posiłku. A przy okazji pogadać z dorosłymi już dziećmi, co tam słychać w ich internetach, czy co to tam wtedy będzie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.