Jeszcze 2 minuty czytania

Tomasz Cyz

NASŁUCH:
Pełnomocnictwa recenzenta publicznego

Tomasz Cyz

Tomasz Cyz

Narracja ostatnich dni, raczej równoległa, wygląda tak.

Krytyk filmowy Michał Walkiewicz najpierw chlaszcze na portalu filmweb.pl (w którym jest szefem publicystyki) film Barbary Białowąs „Big love”, a następnie zgadza się zaprosić reżyserkę (na jej wyraźną prośbę) do wideo rozmowy-konfrontacji, z której, niestety, nikt nie wychodzi cało. Ona ma swoje racje, on swoje, a odbiorca-użytkownik ma w tej plątaninie słów jakoś się odnaleźć, co pokaże ilością kliknięć albo sprzedanych biletów.

Krytyk filmowy Tomasz Raczek publikuje na swoim profilu na Facebooku (pośrednio także w prowadzonym przez niego „Weekendowym Magazynie Filmowym” w TVP oraz w „Pytaniu na śniadanie”) druzgocący sąd o filmie „Kac Wawa”, i odradza – w imię dobrego smaku – pójście do kina („Ten film powinien ponieść klęskę frekwencyjną – może to nauczyłoby czegoś prodecentów”; „Ten film jest jak choroba, jak nowotwór złośliwy: zabija wiarę w kino i szacunek do aktorów”). A producent filmu, Jacek Samojłowicz, zapowiada pozwanie krytyka do sądu, ponieważ nawoływanie do bojkotu ogranicza prawo widza do samodzielnej oceny, a zniechęcanie do oglądania jest działaniem biznesowym na szkodę dla interesów producenta. I te kilka milionów, które Samojłowicz stracił na ww. bojkocie, chce odzyskać z kieszeni krytyka.

A Agnieszka Odorowicz, dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, w wywiadzie dla wyborcza.biz (publikacja 9 marca) mówi: „Trzeba oddzielić od siebie dwa światy: jeden to świat recenzentów, który opiera się na bardzo zindywidualizowanych opiniach, drugi świat to świat publiczności”.

O co w tym wszystkim chodzi? Co to wszystko znaczy?

Po pierwsze: krytyk nie jest publicznością.

Po drugie: krytyk, nawet jak wyrazi swoją opinię po konfrontacji z dziełem sztuki, musi się jeszcze skonfrontować z autorem tegoż dzieła (twórcą lub producentem) – choćby w sądzie. To sytuacja raczej nowa, choć w przeszłości radzono sobie nieraz bez sądu, na przykład za pomocą samosądu czy rękoczynu.

Po trzecie: krytyka ledwo zipie, a może już nawet sczezła i wyginęła – częściowo na własne życzenie, częściowo w naturalnym procesie rozwoju rynku sztuki – a my, nieliczni (w tym piszący te słowa) okłamujemy się, że nie siedzimy w trumnie, tylko tworzymy historię kultury (sic!).

Po czwarte wreszcie: a jednak są promyczki nadziei, skoro jeden krytyk wezwał do bojkotu, a cała rzesza publiczności go posłuchała. Raczek rulez!

Reakcja Jacka Samojłowicza jest bardzo niebezpieczna, ale wypowiedź dyrektor PISF oraz dyskusja na portalu filmweb.pl, mimo że z innego porządku, ujawniają ten sam problem. Dopuszczenie do dyskusji autorki słabego debiutu jest przyzwoleniem na tworzenie zamkniętego obiegu sztuki, w którym czarne jest białe, białe jest czarne, każda racja ma sens, a dzieło sztuki nie tyle wybroni się samo, co wybronię je ja, twórca, zwłaszcza kiedy nakrzyczę na krytyka.

Bezprecedensowy i precedensowy zarazem proces Samojłowicza przeciw Raczkowi może tylko obudzić kolejne demony. W kolejce już powinni się ustawić wydawcy, dyrektorzy teatrów, oper, operetek, muzeów czy galerii, dystrybutorzy kinowi, a nawet szefowie kin, nie mówiąc o pojedynczych twórcach (np. poetach). Przecież wielu z nich straciło (kiedyś) grube pieniądze, w tym także dotacje, przez działalność tego czy innego pismaka. Już widzę te procesy. Reporterzy sądowi mogą się tylko cieszyć. I scenarzyści.

Wreszcie: oddzielenie – tak wyraźne – recenzenta od odbiorcy jest, przyznam, dość odważne. W systemie idealnym krytyk był (jest?) pośrednikiem pomiędzy dziełem (mniej twórcą) a odbiorcą. Ale żeby dziś tak mocno rozgraniczać te dwie sfery? I to w dobie mediów społecznościowych, obywateli kultury itd., w sytuacji, w której krytykiem (przepraszam za brodę tego staroświeckiego terminu, która wyciera nam wszystkim stopy) może być każdy, tworząc wpis na blogu, fejsie, forach, twitterze itd. Dlaczego krytyki nie traktować jako głosu – szczególnego, przyznam – publiczności? I dlaczego publiczności odbierać możliwość „zindywidualizowanej opinii”, jakby była jakimś bezideowym tłumem?

Krytykiem, wciąż, nie zostaje się ot tak. „W takim razie – tłumaczy sprawę Walkiewicz/Białowąs krytyk filmowy Michał Oleszczyk – weźmy pierwszą lepszą osobę z ulicy, albo nawet samą panią reżyser, posadźmy przed komputerem i poprośmy o to, żeby napisała kompetentną recenzję w kilka minut, a nawet godzinę… To jest naiwne spojrzenie na to, czym jest praca intelektualna. Napisanie takiego tekstu to nie jest tylko ten czas spędzony przed komputerem, ale lata doświadczenia, zdobywania wiedzy, szlifowania warsztatu, które w ogóle umożliwiają pracę dziennikarską”.
Co prawda, dziś jest nieco łatwiej niż kiedyś. Większość tego, co piszemy, jest publikowane (nie mówię że publikowalne), bo nie przechodzi przez sito redaktorów-mistrzów i wąskich szpalt papierowych wydań. Jak nie na papierze, to w sieci, jak nie w znanym portalu, to na własnym blogu, jak nie pod nazwiskiem, to pod nickiem na forum, jak nie na swoim profilu, to na cudzym. Ale w tym całym gąszczu słów przebija jeden ważny postulat: potrzeba nam dziś selekcjonerów treści. Osób, które pomogą odbiorcom-użytkownikom (zaliczają się do nich także krytycy-recenzenci, ja też!) wskazać, co jest ważniejsze, ciekawsze, sprofilowane.

Od jakiegoś czasu dwutygodnik.com organizuje „Śniadania prasowe”, podczas których debatujemy o problemach naszego zawodu. Ostatnio, 10 marca, rozmawialiśmy między innymi o tym, że wiele tekstów na tematy kulturalne w mediach mainstreamowych informuje, a nie ocenia, a niektórych redaktorów nie interesuje, czy ktoś napisze tekst przed czy po wydarzeniu. A mnie interesuje. I, mam nadzieję, a nawet mam wrażenie, że wielu innych też. I mówię to nie tylko z perspektywy twórcy, który wolałby przeczytać tekst na temat opublikowanej książki po jej napisaniu (także po to, żeby się czegoś o niej dowiedzieć), nie tylko z perspektywy redaktora, ale przede wszystkim użytkownika-odbiorcy, który potrzebuje selekcji treści.

A teraz, na koniec, trochę historii. W klasycznym już tekście „Pełnomocnictwa recenzenta” Jerzy Stempowski najpierw porównuje zadanie krytyka sztuki do zadania kleryka wysłanego przez opatów, by zbadał wino w tawernie. „Nie pijcie, ojcowie duchowni, to cienkusz, mówi kleryk, i sprawa jest przesądzona. Ojcowie idą pić gdzie indziej”. „Nie idźcie na tę sztukę, to szmira, mówi krytyk, ale wyrok jego nie pociąga za sobą żadnych skutków. Publiczność dzisiejsza nie upoważnia krytyka do wyrokowania w jej imieniu i – jakkolwiek czyta recenzje – chodzi na wszystkie sztuki, najlepsze i najgorsze, bez różnicy”.
Następnie daje fascynujący historyczny wykład o roli i funkcji krytyków: „to, co najgłębiej dzieli recenzentów i krytyków współczesnych od ich kolegów z XVII wieku –  t o  n i e  odmienny stosunek do reguł arystotelicznych czy innych. Dzieli ich przede wszystkim charakter i zakres ich czytelników”. Pokazuje także – na przykładach teatru i filmu – z jednej strony znikomą możliwość oddziaływania recenzenta, z drugiej reklamowy potencjał jego działań, co, według Stempowskiego, dla rządców teatralnych nie jest bez znaczenia. (Przypomina też sądową rozgrywkę amerykańskich producentów filmowych przeciwko krytykom z pierwszych dekad XX wieku. Ci pierwsi dowodzili, że film jest takim samym towarem jak buty czy pigułki przeczyszczające, których prawo nie pozwala obmawiać w gazetach. Ci drudzy, po wyroku sądu pozbawieni możliwości wyrażania się bez należytego entuzjazmu o krajowej produkcji, użyli fortelu, tworząc umowny język ocen i puszczając oko do czytelnika.)

Stempowski pyta wreszcie, kto daje recenzentowi mandat krytyczny. Publiczność i czytelnicy? Nie. Wydawca? Także nie. Więc kto? Producenci dóbr kultury – na przykład dyrektorzy teatrów i wydawcy książek. „Proces komercjalizacji recenzji osiągnął już, jak się zdaje, granice swego rozwoju. Recenzje będą czytane tak długo, dopóki będą pomagały zorientować się w produkcji książek. Z chwilą gdy zaczną tylko zachwalać towar tego lub innego domu wydawniczego, przestaną być czytane, i wydawcy, chcący korzystać z tego rodzaju reklamy, będą musieli zwrócić się do czasopism z propozycją: my zapłacimy koszty działu recenzyjnego, wy – znajdźcie niezależnych i poważnych recenzentów. W położeniu jedynych dziś protektorów recenzji wydawcy mogą znajdować korzyść tylko pod warunkiem zostawienia recenzentom pewnej uświęconej zwyczajem swobody. Wartość bowiem reklamowa recenzji polega w znacznej mierze na jej tradycyjnych przywilejach, utrzymujących pewne pożyteczne dla czytelnictwa książek iluzje”.

Esej Stempowskiego miał swój pierwodruk w czasopiśmie „Pióro” w – uwaga! – 1938 roku.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.