Nowa rzeźba w Zachęcie
Kasia Fudakowski, That’s how they’re Harvested, 2009 / dzięki uprzejmosci Chert

Nowa rzeźba w Zachęcie

Iwo Zmyślony

Jeżeli wierzyć kuratorom Zachęty, współczesną rzeźbę należy sytuować gdzieś między scenografią, dizajnem i architekturą

Jeszcze 2 minuty czytania

Na czym polega swoistość nowej rzeźby? Po ciekawej wystawie w Salonie Akademii to pytanie stawiają kuratorzy Zachęty. Ciężar gatunkowy jednak niewspółmierny: przed nami złożone studium przypadku – prace m.in. Moniki Sosnowskiej, Tatiany Trouvé, Mai-Thu Perret, Wade’a Guytona oraz ubiegłorocznego laureata Nagrody Turnera – Martina Boyce’a. Wszystkie wykonane w ostatniej dekadzie – więc niewątpliwie nowe. Ale czy to rzeźby?

Najpierw kwadraty i kwadraciki – reliefowa płaszczyzna na całej długości ściany. Po chwili można dostrzec, że to biała tektura – stąd pierwsze skojarzenie chyba z origami. Mozolnie łamany papier i rygor geometrii, a w ciasnych szczelinkach coś kolorowego. Nie sposób tego zobaczyć – widzimy tylko refleksy. Jest w tym introwertyczność i szalona intymność – jakieś uchylanie rąbka tajemnicy. Żeby poznać tytuł trzeba się natrudzić: idziemy, idziemy, idziemy, aż tu w końcu: „Kai” (2009). Relief czy mozaika? Malarstwo monumentalne? Dekoracyjna praca Jerzego Goliszewskiego spełnia logikę rzeźby – absorbuje to wąskie pasemko przestrzeni, które każdy czuje, choć nawet koniuszkiem palca się tam nie wślizgnie.

„NOWA RZEŹBA?”

Artyści: Martin Boyce, Thea Djordjadze, Kasia Fudakowski, Jerzy Goliszewski, Wade Guyton, Mai‑Thu Perret, Monika Sosnowska, Tatiana Trouvé; kuratorka: Maria Brewińska, Zachęta, Warszawa, wystawa czynna do 13 maja 2012

Na drugim biegunie kolorowy zwierzyniec Kasi Fudakowski – coś między klubem fitness a zawartością spiżarni. Wzorowy surrealizm. Zupełnie jakby powytrząsać obrazy Yvesa Tanguy – przepuścić przez sito i porozsypywać. Napotykane obiekty igrają ze zdrowym rozsądkiem – niby nabierają cząstkowych znaczeń i funkcji, aby się po chwili semantycznie rozpuścić. Na pewno warto przestudiować tytuły, które skierują rozum bezbłędnie na manowce. Poza tym niezmiennie: gips, metal i kolor. Fudakowski podkreśla swe inspiracje pracami Louise Bourgeios, a podobne formy tworzyła też Eva Hesse. I znowu wątpliwości: kieszonkowy park rzeźby? Environment – może jednak? Chciałoby się wkroczyć w ten rozsypany obraz i pobyć w nim od środka. Niestety – panowie z ochrony Zachęty byli nieprzejednani.

Jak to się ma wobec rzeźby tradycyjnej? Tę definiuje materialność – bryła, gęstość i ciężar; sposób, w jaki organizuje przestrzeń i zmusza nas do reakcji. W odróżnieniu od ready-mades nie polega ona wyłącznie na „usytuowaniu” w polu sztuki; w odróżnieniu od minimal-artu nie jest jedynie ingerencją w przestrzeń. Tradycyjna rzeźba powstaje na drodze zmagania się twórcy z materią – jest w równym stopniu świadectwem jego wyobraźni, co technicznej zręczności oraz inżynieryjnej wiedzy. W odróżnieniu od instalacji, asamblażu, objets trouvé czy environment, tradycyjna rzeźba jest integralna, autonomiczna, unikatowa – nie podlega transformacji ani rekonfiguracji; nie jest też syntezą rozproszonych elementów, ale ewokuje znaczenia ukryte w surowcu. Takie myślenie o rzeźbie pozwala w jednej linii ustawić dzieła Fidiasza, Michała Anioła, Rodina, Brâncușiego, Kobro, Szapocznikow i Moore’a.

Prace Kasi Fudakowski, 2009 / dzięki uprzejmosci Chert, fot. Marek Krzyżanek

Nowa rzeźba łamie ten paradygmat. Jeżeli wierzyć kuratorom Zachęty, należy ją sytuować gdzieś między scenografią, dizajnem i architekturą. Ważniejsze od związku artysty z materiałem stają się tutaj formalne nawiązania do tradycji modernistycznej – z naciskiem na Bauhaus, konstruktywizm oraz sztukę dekoracyjną lat 60. I to zarówno poprzez kontynuację, jak i przez tzw. „przezwyciężanie”. A wszystko na fali przesytu sztuką nowych mediów oraz narastającą od niedawna modą na modernizm, która się doczekała już swego „ufilozoficznienia” w pismach Nicolasa Bourriaud oraz Martina Herberta. O wszystkim tym nas zapewnia bardzo przyzwoicie zredagowany przewodnik po wystawie.

Tak czy inaczej rzeźba to przestrzeń. Przypominają o tym przestronne i jasne sale Zachęty, które doskonale wydobywają swoiste własności obiektów – nic tu się nie gubi, żaden kolor czy forma – wszystko na swoim miejscu. Klaustrofobicznie dopiero przy pracy Moniki Sosnowskiej. Tu przestrzeń gwałtownie się kurczy – niby wysoka sala, a nagle ciasny pokoik. Śniło ci się kiedyś, że przed czymś próbujesz uciec, ale z każdym krokiem zapadasz się coraz głębiej? Właśnie z takiego koszmaru zostały wyjęte „Schody” (2010).

Monika Sosnowska, „Schody”, 2010, dzięki uprzejmosci/courtesy of Galerie Gisela Capitain, Köln

Przestrzeń można zakłócać albo komponować. Tatiana Trouvé stanowczo odrzuca to drugie – „Polder” (2007) jest świadectwem czystej dekonstrukcji. Był przedmiot, lecz go nie ma. Jest za to brak przedmiotu – coś, co było rzeczą i miało swoje funkcje, ale z jakichś powodów straciło rację bytu. Zamiast jasnych podziałów na wnętrze i zewnętrze mamy łamigłówkę: na co tutaj patrzeć, żeby się nie pogubić? Gdzie postawić nogę, żeby się nie zaplątać? Poczucie konsystencji ratuje miedziany przewód, który sugeruje istnienie większego obiegu. Więc jest gdzieś jakieś „poza” – jakaś wymierna całość, poznawczo niedostępna.

Dekonstrukcja także u Thei Djordjadze i Wade’a Guytona. Ich prace to swoiste hommages dla meblarskiego dizajnu. W „Jeśli nie uchwycisz mnie za pierwszym razem” (2010) Djordjadze dezintegruje funkcjonalne łóżko, pozostawiając tylko jego szczątkowy zarys. Guyton dostarcza trzech ironicznych prac bez tytułu (2003-2011) – wprawne oko wychwyci w powykręcanych stelażach jedną z ikon Bauhausu – słynne krzesło Breuera.

Martin Boyce, „We are Resistant. We Dry Out in the
Sun (This place opens and unfolds us)”, 2004 / kolekcja
FRAC BOURGOGNE, dzięki uprzejmości FRAC BOURGOGNE
Do dizajnerskich inspiracji przyznaje się też Martin Boyce – twórca masywnych kratownic i żeliwnych gałęzi. Niektóre wystają ze ściany, inne zwisają z sufitu. Delikatnie pchnięte powoli się obracają. I znowu dekonstrukcja: tym razem miejski pejzaż. Choć chyba trudno się do końca nabrać. Jak ulał tu pasują grafomańskie tytuły – „Gdzie cienie śnią o świetle” (2010), „In Between Breaths and the Sodium Spill” (2004). Ktoś zostawił kurtkę na jednym z tych dzieł sztuki.

Eksponatów broni wystawowy przewodnik, w którym czytamy m.in. o nieustającej inspiracji Boyce’a kubistycznymi formami betonowych drzew braci Jana i Joëla Martelów z 1925 roku. Niestety, jest wiele innych ciekawych reprodukcji, ale akurat tych tu nie ma. To samo dotyczy panneau Raoula Duffy – inspiracji dla „Wróżki elektryczności” (2005) Mai-Thu Perret, pracy, która firmuje wystawę na plakatach.

Całość imponuje bogactwem form i treści. A must-see dla każdego, kto bywa w warszawskich galeriach. Ale co takiego te wszystkie prace łączy? Czego się dowiemy na temat nowej rzeźby? Chyba tego tylko, że wciąż jest przestrzenna. Bo poza tym przestała być tym, czym była  stała się mozaiką, instalacją, obiektem minimalnym, post-dizajnem, environmentem. W odróżnieniu od rzeźby tradycyjnej, bardziej niż przez materię działa poprzez język. Przykładem bardzo ciekawe prace Mai-Thu Perret, które w oderwaniu od kontekstów (konstruktywizm, feminizm, prywatna mitologia) są po prostu brzydkie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.