Psy szczekają
fot. B. Sowa / Teatr Nowy w Poznaniu

Psy szczekają

Dorota Kowalkowska

W „Dwunastu gniewnych ludziach” Rychcik pokazuje, jak w ramach sentymentalnej opowieści, wspomnienia sportowego wyciskającego łzy z oczu, między mężczyznami tworzy się wspólnota

Jeszcze 2 minuty czytania

Blues przetacza się nad głowami widzów w efekcie stereo niczym czarne chmury. W dudniącym głosie, uderzającym z wielu stron, kryje się dziwne napięcie – grozy i ironicznego uśmiechu. To na ich styku twórcy rozgrywają swoją, opatrzoną manifestem niewiary w cokolwiek poza teatrem, polemikę z filmem Sidneya Lumeta i twardym jak amerykańska konstytucja scenariuszem Reginalda Rose’a.

Sytuacja wyjściowa pozostaje ta sama: dwunastu sędziów przysięgłych musi wydać jednomyślny wyrok w sprawie oskarżonego o morderstwo chłopaka. Jeden z nich głosuje za uniewinnieniem nastolatka, czym otwiera zażartą debatę wśród zniecierpliwionych mężczyzn. Po zaciekłych bojach, wymianie tyle błyskotliwych, co emocjonalnych argumentów, w dusznym nie tylko od upału pokoju zapada wspólna decyzja: niewinny. Sprawiedliwości staje się za dość, bo sprawiedliwość w demokratycznej Ameryce istnieje. Strzegą jej wierne jak psy zastępy szeryfów. Alleluja!

Reginald Rose „Dwunastu gniewnych ludzi”,
reż. Radosław Rychcik
. Teatr Nowy w Poznaniu,
premiera 2 marca 2012
No właśnie, nie tym razem. Nie tylko dlatego, że mit od dawna chwieje się w posadach (choć te posady ciągle mają się nadzwyczaj dobrze; wystarczy posłuchać najnowszej płyty Bruce’a Springsteena), dobro jako temat dewaluuje się szybciej niż dolar w czasach hiperinflacji, a prawda nie istnieje. Nie względność rzeczy interesuje Rychcika i Czaplińskiego, ale jej bezwzględne skutki. Czy nie te właśnie w teatrze narcyzmu lubimy oglądać najbardziej?

Bohaterowie poznańskiego spektaklu siedzą krótko, ale zwarty szyk krzeseł ustawionych w głębi sceny ukazuje się jako pierwszy obraz. Wytworni mężczyźni w smokingach, biało-czarna gwardia, loża dżentelmenów. Nad ich głowami pojawia się gigantyczny pies zawieszony do góry nogami niczym „Koń” Davida Černého. Z wyszczerzonych kłów dobermana spływa ślina. Piękna martwa natura. Rozpostarte jak sztandar zwierzę będzie świadkiem każdego ruchu. A ten nie ustanie, odkąd mężczyźni wystartują ze swych pozycji w stronę ustawionych przy samej widowni rzędu retro mikrofonów. „Niewinny” padające z ust sędziego „Ósemki” (Mateusz Ławrynowicz) to nie ewangelia, lecz rzucone zaklęcie. Kto da się oczarować, a kto dostrzeże cyniczny uśmiech nowego proroka?

Jedno słowo niemal natychmiast rozbija zuniformizowany obraz silnych i eleganckich mężczyzn. Szybko okazuje się, że mamy do czynienia z dziwnym zestawem typów: aseksualny chłopak z pluszakiem w dłoni rodem z komiksu, nie mogący powstrzymać płaczu stary histeryk, drapiący się lub jąkający nerwicowiec albo milczek. Rychcik, inaczej niż Lumet, od razu pokazuje słabości bohaterów, by później umożliwić im indywidualną integrację. Nie pozostawia złudzeń – o losie oskarżonego przyjdzie decydować tym, którzy nie panują nad swoimi neurozami. Pierwotny lęk napędza ruch mężczyzn, którzy chodzą w tę i z powrotem niemal bez przerwy. Jednocześnie to właśnie ruch pozwala im nad tym lękiem panować, ale też sprawdzać swoją kondycję wobec innych. Kto dobiegnie do mety? Kto się potknie? Czy ktoś zauważy upadek? Z kim możliwy jest duet?  Kto w tym marszu nie ustanie?

fot. B. Sowa, Teatr Nowy w Poznaniu

O ile u Lumeta lekcja anatomii morderstwa miała swojego doktora Tulpa w osobie „Ósemki” Henry’ego Fondy, o tyle w poznańskim przedstawieniu autorytet jest nieuchwytny, przechodni. „Pierwszy sprawiedliwy” Mateusza Ławrynowicza to iluzjonista, który w przebiegły sposób infekuje dobrem, a jednemu z krzykaczy zamyka usta pocałunkiem. Ten, niby znajomy nam pocałunek, podważa kolejny ład – panującej tu heteronormatywności. Ósmy sędzia, choć często porusza się po obrzeżach sceny, ustanawia nowe zdarzenia. Ale kiedy jego gra nie przebiega dość sprawnie, a plan zostaje zaburzony, tupie w podłogę jak chłopiec, któremu kolega z piaskownicy zabrał grabki. Nie chodzi o sprawę, ale o indywidualne zwycięstwo. Ten cel przyświeca także kolejnym „sprawiedliwym”, stającym kolejno po stronie „Ósemki”. Opowiedzenie się za „dobrem” ma dla nich emancypacyjne znaczenie, nie tyle w sensie realnej wolności spełniającego się werdyktu, ale możliwości zostania zauważonym i w końcu – partycypowania w rozrastającej się władzy. Cel partycypacji schodzi na dalszy plan, na pierwszy wysuwa się samozadowolenie, które ona daje. Najważniejsze, by zabrać głos i zostać wysłuchanym – jak niewysoki staruszek (zjawiskowy Wojciech Deneka), przedzierający się przez szpaler wyższych od niego mikrofonów i sędziów albo jąkający się mężczyzna, którego mowa staje się coraz płynniejsza. W tym sensie „Dwunastu gniewnych ludzi” staje się też opowieścią o mechanizmach totalitaryzmu, rodzącego się z rozczarowania demokracją i prywatnej frustracji.

O cokolwiek by nie chodziło, zawsze chodzi o plebiscyt. Każda „Ósemka” ma swoją „Trójkę”, czyli oponenta, który walczy o trofeum w tym konkursie piękności. Tomasz Nosinski jako „Trójka” – nieprzejednany orędownik kary – tylko pozornie bardzo różni się od tego, z którym walczy. Gdy tamten przemyka cicho niczym wąż, on atakuje jak śliski jaszczur, w dodatku wpełza do sali obrad wprost  z niemego filmu. Ekspresjonistyczny, diaboliczny, ostentacyjny – cały jest teatralizacją zła. Ale to właśnie z „Ósemką”, mimo  programu niezgody, tworzy bliźniaczy duet. Kulminacją jest groteskowa scena rekonstrukcji zbrodni, do której arię z „Napoju miłosnego” śpiewa Nosinski. Profesjonalny szarlatan wie, jak zabawić publiczność. 

fot. B. Sowa / Teatr Nowy w Poznaniu

Być sentymentalnym to być słabym, nikt tego nie chce. Zwłaszcza, jeśli przypisana jest mu rola szeryfa. Rychcik pokazuje, jak w ramach sentymentalnej opowieści, wspomnienia sportowego wyciskającego łzy z oczu, między mężczyznami tworzy się wspólnota. Kiedy przewodniczący posiedzenia (Michał Kocurek) opowiada o doświadczeniu trenera, mężczyźni wyciszają się, pada deszcz. Zaciętość ustępuje wzruszeniu. Ironicznie można by rzec: „ach, ta magia sportu!”. Nawet jeśli, to nie byle jaka – biała, a tej jeszcze nie znaliśmy. Dwunastu dorosłych mężczyzn, od dłuższego czasu nie umiejących się dogadać, znajduje nić porozumienia. Mała anegdota kompensuje duży brak czułości.

Ci mężczyźni mogą warczeć i ujadać jak horda głodnych psów (świetna scena), ale nie mogą przestraszyć na serio,  bo gdy zaczynają szczekać, znowu wkrada się konkurencja. Czyj gniew będzie najbardziej przekonujący? Gniew, symbolizowany przez wielkiego psa, jest fetyszem. Także fetyszem widzialności, choć z podwiązanymi łapami – skompromitowanym. Skoro jednak to gniew daje władzę, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał z niej skorzystać. I, jak „Ósemka” albo „Trójka”, rozsypać srebrny pył. Między 11:1 a 1:11 nie ma różnicy.

fot. B. Sowa / Teatr Nowy w Poznaniu

„Dwunastu gniewnych ludzi” jest tak rezerwuarem ważnych tematów, jak i bardzo atrakcyjnym widowiskiem. Świetnie ogląda się tak zgrany zespół aktorski, zwłaszcza starszą gwardię Teatru Nowego w Poznaniu, która zaskakuje luzem, sztubackością, dowcipem, wyczuciem groteski. Przyjemność potęguje świetna muzyka Michała Lisa, która w organiczny sposób wypełnia kolejne sekwencje.

Jednocześnie coś wzbudza mój niepokój. Może jednak to idzie zbyt gładko? Po kilkudziesięciu minutach marszu dwunastu garniturowców nadal lśni nowością i elegancją – lekko rozwiały się grzywki, ale nie spociły białe kołnierzyki? Skoro fasada pękła, to dlaczego wysiłek jest prawie niewidzialny? Jeśli gniew jest pozorny, to strach już pozorny nie jest. Nie przestraszyłam się. Może, na prawach iluzjonistycznego seansu, martwy pies powinien zaszczekać?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.