Na innej planecie

Rozmowa z Magdą Mosiewicz

Współczesny kontekst polityczny w naszym kinie nie istnieje, dominuje tzw. trend humanistyczny.  Ma być o  „człowieku”, wszystko inne to publicystyka

Jeszcze 4 minuty czytania

BARTOSZ ŻURAWIECKI: Zrobiłaś dokument „Ciągle wierzę” poświęcony Ewie Hołuszko. Osobie, która – jeszcze jako Marek – była w latach 80. jednym z czołowych działaczy podziemnej „Solidarności”, a w roku 2000 zdecydowała się na operację korekty płci.  Jak doszło do Waszego spotkania?
MAGDA MOSIEWICZ: Ewę po raz pierwszy zobaczyłam na Uniwersytecie Warszawskim. Politologia robi tam raz do roku symulację parlamentu. Studenci dzielą się na partie, tłumy ludzi, kilkaset osób, w tym i moja partia Zielonych. To była ogromna sala, ale Ewa wyróżniała się z tłumu. Starsza od innych studentów, postawna, pomyślałam nawet przez chwilę, że jest lesbijką. Potem ją widziałam na jakichś demonstracjach, aż wreszcie opowiedziała mi o niej Anka Grupińska, która zajmuje się historią opozycji w PRL-u. To właśnie ona stwierdziła, że trzeba Ewę wyciągnąć z cienia, to ona namówiła „Gazetę Wyborczą” na zrobienie materiału, czego efektem był reportaż Jacka Hugo-Badera w „Dużym Formacie”.

Magda Mosiewicz, arch. prywatneChyba dlatego, że Ewa miała do Anki zaufanie, zaufała też mnie.  Bez wstępów oznajmiłam, że chciałabym zrobić o niej film, bo jej historia jest symboliczna, można poprzez nią bardzo wiele powiedzieć o polskiej transformacji. Zgodziła się właściwie od razu, ale pod warunkiem, że nie będziemy pokazywać jej twarzy.  

Bohater bez twarzy to dla dokumentalisty prawdziwe wyzwanie.
Naprawdę karkołomne! Ale pomyślałam – ok! Nie znam osoby, ona mnie nie zna, zacznijmy coś robić, może ją w końcu przekonam. Przyjechałam więc do Ewy z kolegą fryzjerem, który miał się zorientować, jak można ucharakteryzować Ewę „nie do poznania”. Na wszelki wypadek wzięłam kamerę. No i okazało się, że każda wypowiedź Ewy jest znacząca – jak mówimy o obcięciu włosów, to zaraz pojawia się wątek kobiecej tożsamości, jak zadamy niewinne pytanie o zdrowie, wypływa sprawa korekty płci. Myślałam, że to będzie tylko roboczy materiał, że potem zrobimy to jakoś inaczej. Ale kiedy później kręciłyśmy już ustawione wywiady, okazywało się, że są kompletnie wyprane z emocji w porównaniu z tym nieplanowanym nagraniem, któreostatecznie otwiera film.

Magda Mosiewicz

Absolwentka filozofii UJ i Wydziału Operatorskiego PWSFTViT. Autorka zdjęć do filmów dokumentalnych. Współtworzyła internetową telewizję o teatrze. Prowadzi Departament Propozycji festiwalu Warszawa w Budowie w MSN. Założycielka partii Zieloni 2004.

Tymczasem w czerwcu 2009 roku ukazał się w „Dużym Formacie” reportaż Hugo-Badera. I choć Ewa miała do tego tekstu sporo zastrzeżeń, bo wyszła w nim na schizofreniczkę rozdartą między swym męskim i kobiecym wcieleniem, to jednak nic złego po publikacji się nie stało. Nikt jej nie pobił na ulicy. Nikt jej nie obrażał. Przeciwnie – było dużo pozytywnych reakcji. Nawet pojawiły się w domu Ewy wysłanniczki prezydenta Kaczyńskiego, by sprawdzić jej sytuację materialną. Znikła więc kwestia maskowania twarzy. Już każdy mógł się dowiedzieć, że ta wysoka kobieta była kiedyś mężczyzną. Ewa zaczęła mówić w swoim imieniu, na portalu Feminoteki opublikowała odpowiedź na reportaż Hugo-Badera.

Zaprzyjaźniłyście się?
Ewa to człowiek Wschodu, bardzo bezpośredni i otwarty. Ona nie tworzy barier. Ale jak mówi, że nie chce, to nie chce. Jest w filmie scena, w której oznajmia, że nie pokaże starych zdjęć.

A potem je jednak wyciąga…
Najpierw w ogóle nie chciała na te zdjęcia, zdjęcia Marka Hołuszko, patrzeć. Pojechałyśmy jednak do Gdańska szukać archiwaliów z pierwszego zjazdu Solidarności, w którym brała udział, i bardzo długo nie mogłyśmy znaleźć żadnego nagrania. Pojawiła się obawa,  że nie ma już śladu po Marku i jej działalności (jednak jej). Że można człowieka kompletnie wyciąć z historii. Gdy w końcu trafiłyśmy na sfilmowany fragment jej przemówienia, Ewa chyba odczuła ulgę. Pokazanie prywatnych zdjęć przestało być problemem. Choć ostatecznie w filmie widać tylko jedno, legitymacyjne. Pewnie większe wrażenie zrobiłoby zdjęcie przystojniaka w kąpielówkach, na plaży z dziewczyną, ale byłoby to zbyt bolesne dla Ewy.

Jak długo kręciłaś ten film?
Chodziłam za Ewą, z przerwami, półtora roku. Ona szła na jakieś prywatne czy publiczne spotkania, ja wpinałam jej w klapę mikroport i podążałam za nią w pewnej odległości z kamerą. Najbardziej zaniepokojeni mikroportem Ewy i moją kamerą byli dawni opozycjoniści w czasie obchodów rocznicy pierwszych wolnych wyborów. Ewa się śmiała, że są bardzo czujni, zostało im to z PRL-u.

W tej sekwencji najlepiej widać samotność Ewy w tłumie dawnych kolegów i koleżanek. Dla mnie Twój film jest przede wszystkim opowieścią o rozczarowaniu wolną Polską, która nie dla wszystkich okazała się wolna, przyjazna, otwarta. Są tacy, którzy się w niej nie mieszczą…
O niektórych nawet nie pomyślano. Okazało się, że nasze pojęcie wolności było bardzo ograniczone. Chciałam oddać głos komuś, kto nie ma głosu. Dlatego w filmie jest tylko głos Ewy, tylko jej perspektywa. To nie jest reportaż śledczy, w którym chodzę po ludziach i próbuję zrekonstruować „prawdziwą” historię mojej bohaterki.

Ewa się ewidentnie minęłaz czasem. Po przełomie jej koledzy zaczęli dochodzić do władzy. Gdyby była wtedy konsekwentnie Markiem Hołuszko, trzymała z tą grupą, nie dokonała korekty płci, to dzisiaj znajdowałaby się gdzie indziej. Chociaż – jak twierdzi – już ją wcześniejmarginalizowano z powodu prawosławia, z którym jest silnie związana. Ewa zawsze wiedziała, że jest „nie nasza”.  Prawosławie trzeba było ukrywać w latach 50. i 60., nie mówiła więc o nim w szkole, zwłaszcza że rodzice Ewy wyjechaliz Białegostoku do Warszawy, gdzie nie było takiej społeczności prawosławnej jak na Wschodzie.

A czy w latach 80. ktoś wiedział, że Ewa jest kobietą?
Nie, nikt. Pytałam ją, czy spotkała po latach kogoś, kto jej powiedział, że zawsze coś takiego podejrzewał. Ewa odpowiedziała, że nie, że jest absolutną mistrzynią konspiracji, trenowała ją przez całe życie.

Świat za komuny był czarno-biały, z jasno określonymi rolami społecznymi i płciowymi. Tak się zastanawiam gdyby komuna trwała, to czy Ewa by się zdecydowała ujawnić jako kobieta, czy też cały czas grałaby rolę Marka?
Ona twierdzi, że albo by to zrobiła, albo by popełniła samobójstwo. Ale wiemy, jakie to były czasy, nie było miejsca dla takich przypadków. Za komuny żyliśmy w zamrażarce, komplikacja tego świata w ogóle się nie ujawniała. Komplikacja, która polega na tym, że ktoś jest prawosławny, a ktoś transseksualny, a ktoś jeszcze inny… I że między pewnymi grupami panuje napięcie, wrogość. Nie było miejsca na myślenie, że się jest kobietą, a co dopiero, że się chce zostać kobietą.Dopiero później pojawiły się głosy, że sytuacja kobiet w Polsce jest inna, gorsza – a co dopiero sytuacja transseksualistów. Najśmieszniejsze, że Ewa też tego nie wiedziała. Mówi, że teraz widzi, jak się traktuje kobiety. Bo przecież była wychowywana jako mężczyzna, do spełniania męskich ról. Dla mnie jej bezkompromisowość jest właśnie pokłosiem męskiego wychowania. Gdy jesteś mężczyzną i coś sobie postanowisz – to jest dla ciebie oczywiste, że możesz to przeprowadzić. Gdy jesteś kobietą, twoje planowanie rozbija się o „szklane sufity”.

Ewa świadomość feministyczną nabyła już po korekcie płci?
Tak, nagle się okazało, że wszystkie przywileje, jakie przysługują z nadania wysokiemu, heteroseksualnemu mężczyźnie, przestały jej dotyczyć.

Po korekcie płci Ewa straciła pracę i mieszkanie. Żyje w ubóstwie, mieszka na fundamentach domu, którego nie ma za co zbudować. A jednak „ciągle wierzy”, że będzie lepiej, ciągle walczy.  Przebija z Twojego filmu polska martyrologia. Z jednej strony poczucie, że nic się tu nie może udać, z drugiej – imperatyw romantyczny. Z szabelką na czołgi.
Walczymy o stracone sprawy.

Ewa Hołuszko na Paradzie Równości, kadr z filmu „Ciągle wierzę”

Zastanawiałem się, oglądając film, dlaczego Ewa nie rzuci tego wszystkiego w cholerę. Nie sprzeda działki, nie wyniesie się z tej wrogiej okolicy, nie wyjedzie z Polski do Anglii albo Niemiec, gdzie mogłaby lepiej żyć zmywając gary…
Polska ją obchodzi, a Niemcy jej nie obchodzą. Mieszkała tam zresztą przez jakiś czas, ale wróciła z powodów rodzinnych.Ewa ma, na przykład, krytyczny stosunek do kultury prawosławia, dlatego że ofiara, cierpienie są tam najwyższymi wartościami i to blokuje jakiekolwiek zmiany. Ale pewnie nie jest łatwo odciąć się od korzeni.

Z drugiej strony – Ewa stawia czoła światu. W czasie ostatnich wyborów pracowała w komisji w swojej dzielnicy. Siedziała w szkole, za stołem, sąsiedzi musieli w jej obecności złożyć podpis. Nie była już dziwolągiem z niedokończonego domu, który lokalne lumpy mogą bezkarnie okraść. Mogłaby przecież nie chodzić tam, gdzie są ludzie, którzy nie mówią jej dzień dobry. A ona chodzi, zabiera głos na debatach dawnych kolegów z Solidarności, uczęszcza do cerkwi, cały czas prowadzi swoją kampanię „Niech nas zobaczą”.

Muszę przyznać, że nie wszystko do końca pojmuję. Dla mnie każda ingerencja w ciało jest rzeczą trudną do wyobrażenia. Nigdy nie rozumiałam body artu, nawet tatuowanie skóry wydaje mi się radykalną akcją, a co dopiero zmiany w organach płciowych, wieloletnia terapia hormonalna, w niektórych przypadkach codzienna walka z odrastającym zarostem, noszenie peruki, nauka nowych gestów, ciągła kontrola. Znam teraz więcej transseksualistów, w tym i takich, którzy nie zdecydowali się na zmianę – ze strachu przed ostracyzmem. 

Początkowo, gdy kreślisz sytuację Ewy, ogląda się Twój film z przygnębieniem. Ale potem zaczyna przebijać z niego coś w rodzaju trudnego optymizmu. Nie wiem, na ile zamierzyłaś taki przekaz.
Nie chciałam formułować żadnego przesłania. Wręcz robiłam wbrew sobie różne rzeczy. Cały czas są w filmie momenty patetyczne, a ze mnie dziecko czasów ironii. Zastanawiałam się: zostawić tę wypowiedź, czy wyrzucić? Ola Panisko, z którą montowałam materiał, mówiła wtedy: „Ale to nie jest film o tobie!”. Prywatnie jestem chyba większą pesymistką niż Ewa.

Coś się jednak w Polsce zmienia. W czasie, kiedy robiłaś swój film, inna transseksualna osoba, Anna Grodzka dostała się do parlamentu.To jest to samo pokolenie, co Ewa...
Ale Anka Grodzka jest zupełnie inną osobą, z inną biografią. Jest człowiekiem biznesu, skłonnym do kompromisów, dużo bardziej wyluzowanym. Ewa natomiast to produkt romantyzmu. Ona nie kalkuluje, czy coś się opłaca, czy nie opłaca. Po prostu uważa, że tak trzeba zrobić i już. Chyba by się nie odnalazła w polityce.

Ale przecież  działała, była na barykadach walki z komuną, siedziała w więzieniu…
Udręka współczesności jest nieporównywalna. To zupełnie inny rodzaj dręczenia niż szykany w więzieniu za komuny. Ewa miała wybite okno w celi, nie dali jej koca, jadła chleb z robakami. Przetrwała. Myślę, że najazdu tabloidów by nie przetrwała.

Mówi, że w latach 80. w ogóle się nie bała, choć wiedziała, że ją wcześniej czy później aresztują. A przecież teraz zaczęła zakładać kamery w obronie przez atakami chuliganów, po operacji wychodziła z domu tylko nocą, żeby nikt jej nie widział. Strasznie upokarzające są na przykład reakcje dresiarzy w autobusie. Nie czujesz się wtedy bohaterem. 

Ewa Hołuszko, kadr z filmu „Ciągle wierzę”

Robiłaś ten film całkowicie społecznie, właściwie bez pieniędzy, bez budżetu, tylko z pomocą przyjaciół. Dlaczego?
Na początku nie chciałam wywierać na Ewę jakiejkolwiek presji. Nie chciałam, by coś podpisywała, do czegoś się zobowiązywała. Montowałam fragmenty, pokazywałam je znajomym. Wracałam do Ewy i mówiłam: wiem, że nie chcesz pewnych rzeczy mówić publicznie, ale bez tego ludzie nic nie zrozumieją. Ona nie chce narzekać, nie chce opowiadać na przykład o przemocy. Kiedy już wiedziałam, co będę mogła pokazać, znalazłam producentkę. Scenariusz dostał w PISF-ie bardzo dobre recenzje, ale został przesunięty do kolejnej sesji z powodu braku funduszy. Nie mogłam jednak czekać wiecznie, aż się te fundusze znajdą; poza tym i tak już kręciłam. Równocześnie projekt został wytypowany na międzynarodowe targi w Izraelu, gdzie można sprzedać pomysł, zdobyć trochę pieniędzy, znaleźć współproducenta etc. Moja producentka pojechała tam i w tym Izraelu zgłosiła się… Telewizja Polska. Przekazałam dvd i czekałam półtora roku na wsparcie produkcyjne albo choćby na uwagi do wersji roboczej. W międzyczasie w telewizji toczyły się dyskusje, czy powstanie kanał dokumentalny, zmieniały się pasma dla dokumentu, szefowie. Obecnie w Dwójce jest pasmo na 27-minutowe filmy, a format festiwalowy, do którego dopasowałam materiał, to 45 minut. Usuwam więc teraz kolejne rzeczy, żeby zostało 27 minut.  A TVP Kultura pokaże dłuższą wersję.

Za archiwalia wykorzystane w „Ciągle wierzę” zapłacił Instytut Adama Mickiewicza, bo film był prezentowany podczas polskiej prezydencji w ramach projektu Camp Solidarność. Liczyłam na PISF, ale gotowy dokument dostał nienajlepsze opinie ekspertów. Pokażę Ci jedną. Zarzuca mi się w niej, że na pierwszy plan wysuwam „kwestie przemian społeczno-politycznych”, a  nie pokazuję problemów rodzinnych Ewy. „Nie wysłuchałam spowiedzi, nie udało się otworzyć bohaterki” – pisze autorka recenzji. „Bardzo mało w tym filmie duszy Ewy Hołuszko”.

Dusza to ulubione słowo naszej branży filmowej.
Każdy ma jakieś problemy rodzinne, a nie każdy walczył o wolność, nie każdy zapłacił tak wysoką cenę, żeby być sobą. Owszem, właśnie „kwestie przemian społeczno-politycznych” chciałam pokazać. Nawet jako nastolatka płakałam na filmie „Gandhi”, a nigdy na romansach. „Ciągle wierzę” jest bardzo dobrze przyjmowane w środowiskach teatralnych, bo w teatrze nikt się polityki nie boi, nikt przed nią nie ucieka. Za to w polskim kinie dokumentalnym i fabularnym dominuje tzw. trend humanistyczny.  Ma być o  „człowieku”, wszystko inne to publicystyka, żeby nie powiedzieć socrealizm. Żona bezrobotnego górnika się prostytuuje, tylko nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje.

Mój film był w maju ubiegłego roku pokazywany na festiwalu w Krakowie – w sekcji Panorama, w której znalazły się rzeczy o tematyce społecznej. Sekcja konkursowa natomiast wyglądała tak, jakby nic się w kraju ostatnio nie wydarzyło. Polskie dokumenty były o kierowcach na Syberii, o Izraelczyku w Kambodży, o wczesnym komunizmie, o pustelnikach. Współczesny kontekst polityczny w naszym kinie nie istnieje. Bo uważa się go za banalny, płaski, zubażający…  Tak, to jest właśnie to słowo. Zubażający. I dlatego, jak oglądam polskie filmy, mam wrażenie, że ich bohaterowie żyją w innym kraju. Na innej planecie.

Film „Ciągle wierzę” będzie można zobaczyć w warszawskim Nowym Wspaniałym Świecie, 26 marca oraz w Poznaniu podczas festiwalu Inwazja barbarzyńców, 16 kwietnia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.