Jeszcze 1 minuta czytania

Grzegorz Wysocki

Z WYSOKA I NISKA:
Emma Bovary czyta bloga Kasi Tusk

Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki

Jednym z głośniejszych, najczęściej komentowanych w prasie i internecie, artykułów ostatnich tygodni był ten autorstwa Marty Karaś i Ilony Witkowskiej, które na łamach nowego, lewicowego „Przekroju” ostro rozprawiły się z „Kasią Tusk” – prezentującą się czytelnikom jako idealna „żona ze Stepford”, wieczna optymistka – oraz propagowaną na jej blogu „wizją szczęśliwego życia, które można kupić na wyprzedażach”.

Niestety, tysiące czytelniczek bloga podobno wierzy, że styl życia (i ubierania) Kasi, która tylko udaje zwykłą dziewczynę, jest osiągalny także dla prawdziwych „zwykłych dziewczyn”. Karaś i Witkowska piszą wręcz, że Kasia Tusk zatruwa młode umysły, przekreśla 200 lat walk kobiet o równouprawnienie, czynnie wspiera liberalne rządy swojego ojca, a nawet… ma swój udział w powiększaniu szeregów galerianek („Pytanie, ile dziewczyn, poddanych dyktatowi tworów typu „Make life easier”, posuwa się do kredytowania ich swoim ciałem i zrezygnowania z godności dla kolejnej pary jeansów czy kremu z Sephory?”). Można się z autorkami nie zgadzać, poszczególne sformułowania prowokują do polemiki, ale jest to tekst ważny i żarliwy.

Trzeba przyznać, że Kasi Tusk się udało. Jest ładna, bogata i sławna, bez przerwy uśmiecha się na zdjęciach i, jakby to powiedział Adam Zagajewski, opiewa okaleczony świat, który jej zdaniem wcale nie jest taki okaleczony. Czy można się jej dziwić? Czy można winić Kasię Tusk za to, że jest szczęśliwa i swoim optymizmem próbuje zarazić tłumy młodych Polek? Czy naprawdę wolelibyśmy córkę premiera w wersji emo, opisującą swoje bóle menstruacyjne i egzystencjalne, czytającą Wojaczka i „Czy to jest człowiek” Primo Leviego, a zamiast kolejnych notek o fajnych ciuchach wrzucającą narzekania na „cały ten syf” i „gnój” dookoła? Czy Kasia Tusk powinna pisać o czymś, co nie jest jej udziałem, co jej nie dotyczy i co jej zupełnie nie interesuje, tylko dlatego, że jest córką Donalda Tuska, co rzekomo zobowiązuje ją do szczerego opisywania kłopotów mieszkaniowych, umów śmieciowych i ogólnej nędzy narodu polskiego?

Jeśli Kasia Tusk rzeczywiście zatruwa umysły młodych kobiet na masową skalę (jej blog miesięcznie odnotowuje ok. 9 mln odsłon!), to w podobny sposób, w jaki zatruwają je prostolinijne telenowele, komedie romantyczne, tanie romansidła, bloki reklamowe, katalogi wysyłkowe i inne mało skomplikowane, choć od wieków pożądane, obietnice lepszego życia. Pamiętacie Emmę Bovary, która pragnęła żyć i kochać jak bohaterki romansów, którymi „zatruwała” swój umysł? Zgodnie z popularnym odczytaniem dzieła Flauberta to właśnie głupawe lektury, narkotyzowanie się beletryzowanymi marzeniami, poszukiwanie książkowej miłości idealnej w świecie rzeczywistym doprowadziły, a przynajmniej przyczyniły się do ostatecznego upadku i samobójczej śmierci Emmy. Czy dzisiaj Flaubert musiałby opisywać swoją bohaterkę jako zakochaną w stylu życia Kasi Tusk? Może współczesna Emma Bovary nie marnuje już czasu na czytanie romansów i innych pokrzepiających baśni o lepszym jutrze w zasięgu ręki, ale siedzi przed ekranem komputera i co jakiś czas odświeża strony z lajfstajlowymi, modnymi bzdurami w rodzaju „Make life easier”?

Pewnym (niewielkim, ale zawsze) optymizmem napawa mnie następujący paradoks – idolka współczesnych pań i panien Bovary, które czytają jej bloga zamiast tanich romansów, od czasu do czasu na tymże blogu sama zachęca do czytania książek. To z tego ogłupiającego i trującego bloga tłumy dziewcząt, które wzorują się na Kasi Tusk, mogą się dowiedzieć, że „czytanie jest dobre”, modne i sexy (tylko spójrzcie na mnie, mówi zaczytana Kasia) oraz „co zrobić, aby do dobrej książki zabierać się jeszcze chętniej niż do dobrego filmu”.

Ok, Kasia Tusk zdecydowanie nie jest wirtuozem pióra ani wybitną krytyczką literacką, jej pisane językiem szkolnych (czasami przedszkolnych) wypracowań rekomendacje lekturowe pozostawiają wiele do życzenia, jej złote myśli ucieszą głównie mało rozgarnięte gimnazjalistki („Każdy musi trafić na «swoją» książkę”; „Dobra literatura potrafi oderwać naszą uwagę od przyziemnych spraw na długie godziny”), do tego przyznaje, że „przebrnięcie przez «Janka muzykanta» było traumatycznym przeżyciem”, a na domiar złego zarówno w tekście, jak i na fotografiach, reklamuje czytnik Empiku; ale obawiam się, że dużo więcej osób, które wyznają, że „nie-przepadam-za-czytaniem” sięgnęło po książki (lub, na początek skromniej: po książkę) po jej „krytycznoliterackich” wpisach (Kasia Tusk poleca m.in. Stiega Larssona, „Harry’ego Pottera”, Harlena Cobena i Fannie Flagg) niż po dziesiątkach świetnych tekstów Przemysława Czaplińskiego, Krzysztofa Uniłowskiego czy Marka Bieńczyka.

Smutne? Nawet bardzo. Niestety, zdaje się, że dopóki zawodowi krytycy nie założą swojego lifestyle’owego bloga z rekomendacjami odzieżowo-kulinarno-książkowymi, w konkurencji zaganiania mas do książek pozostaną na przegranej pozycji.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.