CZYTELNIA: Ostatnio zacząłem czytać w ukryciu
Mikołaj Łoziński / fot. Lidia Sokal

CZYTELNIA: Ostatnio zacząłem czytać w ukryciu

Rozmowa z Mikołajem Łozińskim

Czytam tylko to, co naprawdę mnie interesuje. Bo wiem, że na inne rzeczy nie ma czasu. Od urodzenia Emila i Romana przeczytałem dwie książki: drugi raz genialną „Moskwę-Pietuszki” Jerofiejewa i świetnych „Ocalonych z XX wieku”

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Dlaczego „Książka”, a nie na przykład „Historie rodzinne”?
MIKOŁAJ ŁOZIŃSKI
: W polsko-żydowskich rodzinach siłą rzeczy nie ma kontynuacji przedmiotów. Nie ma cennych obrazów, rodzinnych zastaw stołowych, szabel na ścianach, które przechodziłyby z pokolenia na pokolenie. Wojnę przeżyły tylko niezbędne przedmioty. Tytuł każdego rozdziału to nazwa przedmiotu, na przykład okulary czy klucze. Kiedy skończyłem pisać całość, zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę ta książka też stanie się przedmiotem rodzinnym – takim jak te, które w niej opisuję. Stąd tytuł.

A wyobrażasz sobie swoją „Książkę” jako aplikację na ipada? No wiesz, klikasz słowo „ojciec”, a tu wyświetla się cała filmografia, fragmenty filmów na Youtube, to samo z rokiem 1968 itd.
Nie wiedziałem, że tak można, ale czemu nie. „Książka” to fikcja inspirowana historią mojej rodziny, więc mogłyby się wyświetlać niektóre wątki i pierwowzory bohaterów. Teraz ma się ukazać jako e-book.

Mikołaj Łoziński

ur. 1980, pisarz i fotograf. Studiował socjologię na Sorbonie. Jak głoszą wszystkiego jego oficjalne biogramy – pracował jako malarz pokojowy, tłumacz, fotograf, asystent niewidomej psychoterapeutki. Zadebiutował w 2006 roku powieścią „Reisefieber” (Nagroda Kościelskich). W 2011 roku ukazała się  „Książka” (Paszport Polityki 2011). Jest także autorem wzruszających bajek dla dzieci pt. „Bajki dla Idy” (2008). Syn znanego dokumentalisty Marcela Łozińskiego oraz brat reżysera Pawła Łozińskiego. Od niedawna ojciec bliźniaków: Emila i Romana.

Ty chyba dość tradycyjnie czytasz?
Chyba tak. Nie mam jeszcze Kindle’a czy iPada. Ale moja mama już ma i trochę jej zazdroszczę. Mam dużo książek. Byłoby fajnie, kiedy gdzieś wyjeżdżam na dłużej, brać je ze sobą – na małym czytniku. Inaczej musiałbym wszędzie jeździć małą ciężarówką.

A musisz mieć zawsze książki przy sobie?
Nie muszę, ale lubię. 

Zawsze te same?
Nie. Tak się złożyło, że „Powiedzmy Gantenbein” Maxa Frischa często ze sobą wożę. Pierwszy raz przeczytałem ją w liceum, potem zabrałem ze sobą do Francji. To taki rozpadający się egzemplarz jeszcze z serii Nike, obłożony gazetą.

Po co?
Czytałem go tyle razy, że zaczął się rozlatywać. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze z Julią we Francji. Otwarto akurat wystawę fotografa Jacques’a-Henriego Lartigue’a. W „Le Monde” był o niej duży artykuł, ilustrowany pięknym portretem narzeczonej Lartigue’a, siedzącej w krótkiej koszuli nocnej na sedesie. Julia obłożyła „Gantenbeina” w gazetę właśnie z tym zdjęciem, bo już wtedy czytałem często w łazience. I chciała też, żebym pamiętał o niej – mojej narzeczonej.

Wciąż czytasz w łazience?
W łazience trzymałem swoje ulubione książki, do których często wracałem. Stały na pralce. Teraz tam leży przewijak. Wcześniej też czytałem w sypialni. Teraz śpią tam moi synkowie, więc nie chcę włączać światła.

Dzieci zmieniają życie.
Ostatnio zacząłem się ukrywać z książkami. Mamy trochę zajęć przy dzieciach, a nie chcę drażnić Julii, więc zdarza mi się czytać w ukryciu. Czasem, kiedy idę do łazienki, Julia mówi: ale bez czytania, dobrze? Potem przez drzwi: Mikołaj, słyszę, jak przewracasz kartki. A po wyjściu: znowu czytałeś…

Ja po urodzeniu dziecka też zaczęłam czytać zdecydowanie mniej.
Ja też. Ale dzięki temu przynajmniej czytam tylko to, co naprawdę mnie interesuje. Bo wiem, że na inne rzeczy nie ma czasu. Od urodzenia Emila i Romana przeczytałem dwie książki: drugi raz genialną „Moskwę-Pietuszki” Jerofiejewa i świetnych „Ocalonych z XX wieku”. To rozmowy Mikołaja Grynberga z Żydami, którzy po II wojnie wyjechali z Polski do Izraela, ale tak naprawdę nigdy stąd nie wyjechali. Chciałbym tak pięknie i dowcipnie mówić po polsku, jak oni. Poza tym odkryliśmy niedawno z Julią audiobooki. W czasie karmienia Romanka i Emilka słuchamy teraz „Kongresu futurologicznego” Lema.

Czytasz już chłopakom?
Mają dopiero trzy i pół miesiąca, dam im jeszcze trochę czasu. Ale już się cieszę na „Doktora Dolittle”, „Kubusia Puchatka”, „Przygody Mikołajka”. I na „Wyspę skarbów” Stevensona – miałem 5-6 lat, kiedy podobno kazałem mamie przez rok w kółko ją sobie czytać. Mimo to dziś nic z niej nie pamiętam.

CZYTELNIA

W 1998 roku ukazał się zbiór wywiadów Barbary Łopieńskiej „Książki i ludzie”, zawierający rozmowy z intelektualistami i pisarzami – między innymi z Marią Janion, Jerzym Turowiczem, Gustawem Holoubkiem, Januszem Tazbirem, Jackiem Kuroniem i Hanną Krall – o książkach i czytaniu, o księgozbiorach. Nawiązując w cyklu rozmów CZYTELNIA do tamtej ważnej książki, chcemy sprawdzić, jak sama czynność czytania ma się dzisiaj, prawie piętnaście lat później, kiedy wielu młodych twórców księgozbiorów już nie gromadzi, a książka – jak mówi Dorota Masłowska – staje się „ekskluzywnym hobby”. Nie chodzi tylko o stawiane zbyt często pytanie o to, czy przerzucimy się na czytniki elektroniczne i komputery, czy przedmiot zwany książką, ów plik kartek zszyty z jednej strony, przestanie istnieć. Raczej o zmiany w częstotliwościach codziennej uwagi nastawionej na słowo. Rozproszenie? Rozbicie skupienia? Cywilizacyjna choroba oczu? Ten nowy rodzaj kontaktu ze słowem jakiś przeszły świat rozbija, ale i przyczynia się do powstawania światów nowych.

A jak się czytało w twoim domu?
Rodzice większość książek trzymali w moim pokoju. To była taka drewniano-metalowa meblościanka pełna książek. Widziałem ją z łóżka. Pamiętam niektóre tytuły, np. „Czemu równa się X” – zbiór opowiadań radzieckich pisarzy. Albo „Krzyżacy” – kiedy uczyłem się czytać, nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że „Krzyżacy” to najlepsza książka na świecie. Bardzo gruba, z niebieskimi literami na okładce. Raz zdjąłem ją z meblościanki, z trudem przeczytałem pół strony, nic nie zrozumiałem. Ale pamiętam, że zaznaczyłem markerem dokąd przeczytałem. Potem wróciłem do niej dopiero w podstawówce, bo musiałem. I chyba też nie doczytałem do końca.
Miałem łatwo. Mogłem sobie sięgnąć i wziąć książkę. A jeśli nie znalazłem tego, co chciałem, na pewno miał to mój brat albo dziadkowie. Dlatego imponują mi ludzie wychowani w domach, gdzie nie było książek, którzy sami musieli do wszystkiego dojść.

A ty dzięki komu czytasz?
Dzięki meblościance.

Dziadek kazał się fotografować z książką.
W „Książce”, wzorując się na Lenina, pozuje do fotografii w czasie lektury. A po jednej kłótni z babcią przepiłowuje na pół małżeńskie łóżko i zabiera swoją połowę do gabinetu. To, które zostaje w sypialni, nie chce samo stać, więc babcia podkłada – zamiast brakujących nóg – kilka tomów Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej w skóropodobnej oprawie.
W liceum miałem duże szczęście do nauczyciela – Cezarego Gerona. Polecał ciekawe książki, a potem dyskutował o nich z nami na równych prawach. Właśnie dzięki niemu odkryłem rosyjskich klasyków, zafascynowałem się Conradem, Mannem, Hrabalem. Przy okazji wycieczki szkolnej próbowałem w Pradze zrobić fotoreportaż z miejsc, o których pisał Hrabal. Byłem w teatrze, gdzie pracował. Na blokowisku, gdzie mieszkał. Miałem nawet spotkanie z lekarzem, który się z nim przyjaźnił i do końca zajmował – o 7.00 rano. Ale odwołał je w ostatniej chwili, o 6.55.
Wydaje mi się, że w szkole dość łatwo jest zabić książki przez sposób, w jaki się o nich mówi. To całe schematyczne „omawianie”: narrator, podmiot liryczny, charakterystyki bohaterów. To na resztę życia może skutecznie zniechęcić do czytania.

Jak powinno się w szkole mówić o książkach?
Nie wiem, ale chyba właśnie mniej schematycznie, a bardziej indywidualnie. Bo przecież każdy inaczej odbiera literaturę, znajduje w niej coś innego. Pamiętam, że na lekcjach z Cezarym Geronem rozmowy o książkach przechodziły często w rozmowy o życiu.

A fotoreportaż się udał?
Nie, bo okazało się, że miejsc, które Hrabal tak pięknie opisał, właściwie prawie już nie ma. A może nigdy ich tak naprawdę nie było.

Czytasz książki o fotografii?
Nie. Ale lubię oglądać albumy. Patrzę na ludzi, na twarze – zastanawiam się, kim jest ten człowiek, o czym myśli, dokąd idzie, na kogo czeka, jaką ma pracę, o czym marzy, czego się boi. Szukam historii.

A gdzie szukasz książek?
Zwykle w Empiku, bo jest najprościej, więc niestety wspieram monopolistę. W liceum kupowałem głównie w „Taniej książce”. Na szesnaste chyba urodziny dostałem od babci 50 czy 100 złotych i kupiłem sobie eleganckie wydanie „Czarodziejskiej góry”, była taka seria w skóropodobnej oprawie. Pamiętam, że w rodzinie była mała afera, że wydałem tyle pieniędzy na książkę. Miałem potem wyrzuty sumienia.

A teraz ile wydajesz na książki?
Dużo więcej (śmiech). Tu niedaleko, na Koszykowej, chodzę też do biblioteki. Bardzo lubię jej witrynę – co miesiąc się zmienia, wchodzi w dialog z przechodniami. We wrześniu – zawsze książki o wojnie, listopad – o depresji. To stylowo wygląda na tle okolicznych sklepów z butami za pięć tysięcy.
A ostatnio znalazłem też świetną książkę w garażu kolegi. Robiłem generalny remont w mieszkaniu. Musiałem coś zrobić z rzeczami i meblami. Okazało się, że kolega ma pusty garaż, że mogę mu to wszystko zawieźć. I znalazłem tam rzucone w kąt lekko podgniłe scenariusze pierwszych filmów Kieślowskiego. A od roku szukałem ich w księgarniach i w internecie. Scenariusze „Przypadku” czy „Spokoju” to dla mnie świetna literatura. Chciałbym umieć tak pisać.

Twoje książki to właściwie gotowe scenariusze świetnych filmów.
Po tym jak dostałem Paszport Polityki podeszła do mnie jakaś pani z telewizji, zaczęli od razu nagrywać, przystawiła mi mikrofon i mówi: „Strasznie się cieszę, gratuluję, trzymałam mocno za pana kciuki. Czy spodziewał się pan tego, że dostanie Paszport Polityki w kategorii film?”. Może ty też sugerujesz się za bardzo nazwiskiem?

Może. Ale film – chyba najbardziej ze wszystkich mediów – to opowieść. W Twoich książkach opowieść jest bardzo intensywna. Twoim celem nie jest zabawa konwencją, językiem, chcesz czytelnikowi opowiedzieć tę konkretną historię.
Miałem takie szalone marzenie, żeby przesłać „Reisefieber” do Liv Ullmann z pytaniem, czy chciałaby ją zekranizować i zagrać główną rolę. Kiedy pisałem, tak sobie wyobrażałem postać matki – Astrid. Długo nie miałem angielskiego tłumaczenia, czekałem na nie. Teraz mam, wysłałem już do Liv Ullmann i czekam na odpowiedź.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.